kontur (2 kB)

wiking300. (17 kB)

Spływ Kajakowy - rzeka Bzura

Łowicz - Wyszogród

12 - 15.08.2023 r.

bzura (154 kB)

PROGRAM SPŁYWU:

  1. Trasa: Sobota - Wyszogród 81 km.
  2. 12.08.2023r. Sobota - Łowicz 21 km
  3. 13.08.2023r. Łowicz – Kozłów Szlachecki 18 km.
  4. 14.08.2023r. Kozłów Szlachecki – Plecewice (Cemping) 21 km.
  5. 15.08.2023r. Plecewice – Wyszogród 21 km

Moja Bzura

12 – 15 sierpnia 2023 Rzeka Bzura. Sobota – Łowicz – Sochaczew
– Plecewice – Kamion

Na kolejny tego lata spływ kajakowy wybrałem się razem z Klubem Turystyki Wodnej Wiking aż w Łódzkie I Mazowieckie. Celem było przepłynięcie osiemdziesięciokilometrowego odcinka rzeki Bzury przepływającego przez te dwa województwa.

bzura01 (84 kB)
Rzeka Bzura na wysokości Sochaczewa

Sobota 12 sierpnia 2023

No i znowu poranna pobudka jak co dzień chciałoby się napisać zrywa mnie z wygodnego łóżka. No, ale ta nie zmusza do pójścia kolejnego dnia w kierat. Ta zwiastuje przyjemność i to czterodniową. Dziś z ulicy Bulwarowej będę razem jeszcze z 22 Wikingami startował do kolejnej tegorocznej przygody. Na mini parkingu przy budynku Domu Turystycznego PTTK-a wita mnie leżąca ogromna sterta bagaży do której dorzucam kolejne pakunki. Góra stale się powiększa wraz z napływającymi kolejnymi uczestniczkami i uczestnikami wyprawy. Jak my to wszystko zapakujemy do środka, zastanawiam się przez chwilę. Na szczęście bus który po nas przyjeżdża jest większy niż standardowe i w miarę bez problemu się mieszczą nasze bagaże. Niestety nie zadbałem wcześniej o zajęcie jakiegoś miejsca w środku i zostaje mi do obsadzenia tylko ostatnie samotne miejsce na tylnej kanapie w towarzystwie tych bagaży które nie zmieściły się do luków. Po chwili do bagaży i mnie dołącza jeszcze Zbyszek o którego też nikt nie zadbał no i z lekkim opóźnieniem o szóstej trzydzieści zaczynamy naszą wycieczkę.

Przed nami kilka godzin jazdy więc znajduję jeszcze czas na drzemkę. Wyjątkowo jadąc na spływ już kilka dni wcześniej wiem z kim mam płynąć i lekkim zaskoczeniem jest dla mnie zmiana o której informuje mnie nasz Szef Rysiek. Dotychczasowa Partnerka którą sama o mnie zabiegała „zdradza” mnie dla innego i na cztery dni mam w kajaku wylądować razem z Marzeną. To już kolejny raz w tym roku razem będziemy mieszać wodę w kolejnej już rzece. Jazda trwa nieskończenie długo i w miejscu startu w miejscowości Sobota jesteśmy dobrze po godzinie dwunastej. Jeszcze znalezienie miejsca startu ukrytego w nadbrzeżnych chaszczach i Wikingowie mogą zaczynać spływ. Po standardowych rytualnych przebierankach zaczynamy wodować kajaki. Z chybotliwego pływającego pomostu wcale nie jest łatwo wejść i zająć miejsce w naszych plastikowych łupinkach. Tutaj jeszcze okazuje się, że większość uczestniczek i uczestników przyzwyczajonych do wodowania z plaż i płaskich brzegów nie ma pojęcia jak bezpiecznie wsiąść do kajaka. Ja też. Kończy się na szczęście tylko jedną nie zaplanowaną kąpielą, a Marzena ma pełne ręce roboty ucząc bezpiecznego wsiadania. Chwilę zajmuje zwodowanie wszystkich I w końcu przychodzi również czas na nas. Jak na wszystkich ostatnich spływach bez względu czy z Marzena czy bez Niej zamykamy stawkę. Jesteśmy tak zwaną „czerwoną latarnią” i pilnujemy żeby żadna „kaczuszka” nam się nie zgubiła.

bzura02 (149 kB)
Wodowanie w punkcie startu w miejscowości Sobota

W końcu o dwunastej pięćdziesiąt zaczynamy wiosłować i gonimy grupę. Jest upalnie i słonecznie, a błękitne niebo nad nami zasłaniają tylko strzępki udające chmury. Rzeka jest przepiękna. Kręci się i meandruje na tej łódzkiej ziemi. Trzeba uważać żeby nie wpaść na żadne zatopione drzewa ukryte pod wodą. Nie wszystkie widać pod przykryciem Wodnej roślinności i co jakiś czas szorujemy o coś dnem albo delikatnie odbijamy się od sterczących konarów. Brzegi są totalnie zarośnięte I można być pewnym, że nigdy na nich nie stanęła ludzka stopa. Co jakiś czas przepływamy pod baldachimami utworzonymi przez gałęzie drzew rosnących nad brzegiem i dających zbawczy cień.

Zupełnie się nie spiesząc doganiamy w końcu ostatnie kajaki z grupy. Już z daleka słychać rozprawiające o czymś ważnym dwa męskie głosy. To Zbyszek i Tadeusz zwany Tedim. Prowadzą naprawdę ciekawą rozmowę i jak ma się okazać mimowolnie będziemy ich podsłuchiwać przez resztę dnia. Gdy już nie musimy nikogo gonić to przednia część mojej załogi zajmuje pozycję zwaną „na Marzenkę” czyli wyciąga swoje długie zgrabne nogi na dziobie i zaczyna opalanie paluszków u stóp, a nasz kajak na chwile upodabnia się do żaglowca ozdobionego na stewie dziobowej piękną rzeźbą czyli galionem. Zaczynamy dryfować z prądem, a ja tylko delikatnie koryguję położenie na rzece oszczędnymi ruchami wiosłem starając się nie obudzić drugiej połowy załogi.

bzura03 (100 kB)
Odpoczynek

W pewnym momencie przepływamy nad podwodnymi girlandami roślin wyglądającymi jak długie falujące włosy. Wyobraźnia zaczyna działać i plecie mi figle. Gdzieś w toni widać kryjące się piękne twarze o głębokich hipnotyzujących oczach, a w głowie słyszę cudowny głos – chodź do nas, zostaw to wszystko, chodź – no wystarczy tylko przechylić kajak i wpaść w głęboką zieloną toń i skończą się smutki. Szarpnięcie kajaka wpadającego na zatopiony pniak i głos obudzonej gwałtownie Marzeny wyrywa mnie z drzemki. Jeszcze patrzę na palce ułożone w znak ard, jeszcze wydaje mi się, że widzę uśmiechniętą wpatrzoną we mnie twarz okoloną zielonymi puklami włosów, jeszcze w głowie wibruje ten przepełniony erotyzmem głos. Patrzę przed siebie, patrzę na drugą połowę załogi i wracam do świata realnego. Cholerne topielice czy inne rusałki.

W takim dryfowaniu mija nam prawie godzina. Sprawdzamy jedynie czy za nami trzyma się ostatni kajak. Nie jest to trudne bo woda przynosi do nas głosy cały czas rozmawiających ze sobą Zbyszka i Tadka. Zaczynamy się dopiero martwić gdy ich nie słyszymy wtedy spokojnie dryfujemy i czekamy aż nas dogonią. Jedyną poważną przeszkodą jest próg wodny na wysokości miejscowości Klewków. Na szczęście szum wody na nim słychać już z daleka, a kilkaset metrów przed nim jest kilka tablic ostrzegawczych. Spokojnie dobijamy do brzegu korzystając z pomocy innych kajakarzy i zaliczamy kilkudziesięciometrową przenoskę kajaka za próg. W taki przyjemny sposób mija nam ten pierwszy upalny dzień na wodzie. Nawet nie wiadomo kiedy przepłynęliśmy te pierwsze dwadzieścia kilometrów i szukamy w Łowiczu miejsca gdzie wylądowała grupą. No, a ona, a przynajmniej jej większość jest pod mostem czekając na decyzję gdzie jest biwak. Razem z Marzeną jeszcze zostajemy na pokładzie naszego kajaka I czekamy na decyzję Komandora. Ten w końcu dzwoni z informacją, że biwak jest kilometr dalej na miejskiej plaży. Wszyscy wracają na wodę i płyną dalej Bzurą. Niestety razem z Komandorem poszedł jeszcze jeden z trzech obecnych na spływie Marków. Obaj zostawili swoje piękniejsze połowy załogi razem z ich dwuosobowymi kajakami. Kinga razem z Teresą zwaną Królową decydują się zabrać jedną dwójkę. Zostaje jeszcze jedna, piękna różowa łódeczka. Szybka decyzja. Zostawiam Marzenę w naszej pomarańczowej landarze i przesiadam się do ostatniego kajaka i odpływam na końcu. Jeszcze tylko wyjmuję telefon I dzwonię do Ryśka, że sprawa ogarnięta. Zaczynam się odwracać z pomocą nurtu gdy z brzegu słyszę głos – zabierzesz mnie ze sobą – Ki pieron znowu mam jakieś zwidy. Obracam się z powrotem i widzę na brzegu uśmiechającego się do mnie z pod ronda kapelusza Marka. Wrócił po Kingę, a ta dała sobie radę sama. Nie zostawiam kolegi i zabieram go na przód kajaka dzięki czemu już po chwili zyskuję nową wiedzę na temat pływania. Marek jest solidnym mężczyzną, a nie takim kieszonkowym jak ja więc mocno dociążony na dziób kajak mimo normalnego wiosłowania zachowuje się jak storpedowany pancernik płynąc gdzie jemu pasuje, a nie nam. W końcu jakoś go opanowujemy i wleczemy się w stronę bijaku. Po kilkuset metrach walki robi mi się cieplej na serduszku gdy widzę płynący pod prąd znajomy pomarańczowy kadłub prowadzony przez załogę w charakterystycznie zawiązanej na głowie tym razem kwiecistej chusteczce. Ktoś jednak się o nas martwi.

W końcu po przepłynięciu dwudziestu kilometrów dobijamy do brzegu, wciągamy nasze okręty na łąkę. Zabieramy nasze rzeczy z busa i zaczynamy po raz pierwszy na tym spływie rytuał rozbijania obozu. Jeszcze witam się z Basią żoną długowłosego Marka która przyjechała do nas samochodem. No, a jak jest Ona to również pojawia się ich prze kochany pies, kudłaty Hotis. Już po chwili pojawiają się pierwsze materiałowe domki tworząc mini osiedle którego centralnym punktem staje się sześcioosobowy namiot klubowy zwany Tadż Mahalem. Gdy jesteśmy już ogarnięci to decydujemy się na małą wyprawę do Łowicza wszak mieszkamy w zasadzie w jego centrum. Na spacer idę tylko z Marzeną. Odwiedzamy chińską restauracje bo nie chce nam się rozkładać dzisiaj kuchni na biwaku i chcemy zjeść normalnie na talerzach. Jeszcze odwiedzamy rynek I chwilę snujemy się po mieście, ale mimo wszystko oboje jesteśmy zmęczeni i gdy już robi się ciemno wracamy do reszty Wikingów z których spora część również kończy dzień. Jeszcze chwilę siedzimy w kilka osób w centralnym punkcie obozu prowadząc nocne Polaków rozmowy i podziwiając rozgwieżdżone bezchmurne niebo. Niestety w końcu Jeszcze w sobotę do spania wygania nas coraz większe zimno. To był dobry dzień.

Niedziela 13 sierpnia

No nie do wiary. Znowu tak jak na Wiśle dwa tygodnie temu ktoś nie wyłączył budzika i urządza nam pobudkę o czwartej trzydzieści. Próbuję Jeszcze zasnąć, ale się nie udaje. Przewracając się z boku na bok wytrzymuje w namiocie do godziny szóstej z minutami. Na wschód słońca się spóźniłem, ale światło dawane przez nisko wiszące słońce i tak zachęca do robienia zdjęć oraz spaceru. Po porannej toalecie decyduję się na równomierne rozwijanie wszystkich partii mięśni, a nie tylko górnych przy machaniu wiosłem. Żeby popracowały również nogi idę pozwiedzać będący na wyciągnięcie ręki, a w zasadzie nogi Łowicz.

bzura05 (115 kB)
Bazylika Katedralna pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny I św. Mikołaja w Łowiczu

Zaczynam od przejścia się brzegiem Bzury którą za kilka godzin będziemy płynąć. Docieram do remontowanego mostu na ulicy Mostowej i kieruję się do miasta. Kierując się w stronę widocznej z daleka katedry przechodzę obok okazałej rezydencji biskupów łowickich. Bazylikę katedralną pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Mikołaja oglądam tylko z zewnątrz. Zaczęła się właśnie pierwsza msza i nie chcę przeszkadzać uczestnikom. Chwilkę spędzam na placu przed świątyniom gdzie jest ustawione mnóstwo tablic opisujących znanych ludzi pochodzących z Łowicza i związanych z jego historią. Można by tutaj spędzić mnóstwo czasu, którego niestety nie mam więc ruszam w dalszą drogę. Przechodzę obok barokowego kościoła pw. Matki Boskiej Łaskawej i św. Wojciecha który jest siedzibą Ojców Pijarów. Ulicą Zduńską dochodzę do trójkątnego Nowego Rynku który już widziałem dzień wcześniej razem z Marzeną. Ulicą Wąską na której ma się wrażenie, że czas zatrzymał się w innej epoce dochodzę do Długiej gdzie oglądam niestety tylko z zewnątrz kolejny kościół. Jest to najstarsza świątynia w Łowiczu. Gotycki kościół pw. Świętego Ducha jest po raz pierwszy wzmiankowany w 1404 roku. Ulicą Długą idę na dalszą część spaceru i na jej końcu w zasadzie opuszczam Łowicz. Jeszcze kieruje swe kroki w stronę ruin zamku biskupów gnieźnieńskich. Niestety te są ogrodzone i żeby je zobaczyć trzeba zadzwonić pod podany numer telefonu. Jakoś nie mam serca żeby komuś robić pobudkę przed godziną ósmą i idę dalej kierując się już w stronę obozowiska Wikingów. Schodzę na brzeg Bzury i po kilkunastu minutach kończę swoją półtora godzinną i pięciokilometrową pętle przez Łowicz. Zasłużyłem w końcu na śniadanie.

bzura06 (123 kB)
Marek na „dmuchawcu” pożyczonym od Andrzeja

Po porannej posiadówce przychodzi czas na pierwsze zwinięcie obozowiska I całego niepotrzebnego na wodzie dobytku który zabierze nasz bus i odzyskamy go dopiero wieczorem na kolejnym biwaku. Dzisiaj przed nami do przepłynięcia najdłuższy odcinek na tym spływie. Komandor ustalił go na 27 kilometrów. Pod leciutko zachmurzonym niebem o godzinie 10:40 jako ostatnia załoga wodujemy się zaczynając kolejny dzień eksploracji Bzury. Rzeka wydaje się jeszcze piękniejsza niż wczoraj. Zieleń otacza nas z każdej możliwej strony. Brzegi porastają krzewy, drzewa, najróżniejsze trawy i pnącza oznajmiając nam, że nigdy tu nie stanęła ludzka stopa i naszym też to nie będzie dane. Pod wodą ciągną się za nami zielone girlandy roślin oplatające co chwila nasze wiosła. Jedynie niebo robi się znów błękitne.

Do atrakcji przyrodniczych dołączają różnokolorowe ważki latające dookoła nas i przysiadające czasami na kajaku, wiosłach i głowie Marzeny. Przyciąga je pewnie kwiecista chusteczka którą połowa mojej załogi chroni głowę przed słońcem. Nawet nie próbuję im robić zdjęć bo I tak wiem, że nie zdążę. Na wodzie zaszły drobne przetasowania w naszej grupie. Jeden z Andrzeji, a jest nas na spływie czterech wymienił swojego dmuchanego pacrafta na możliwość płynięcia ze swoją dziewczyną Kingą. W czerwonym dmuchawcu zasiadł Marek z którym wczoraj testowaliśmy pływalność kajaka przegłębionego na dziób. Jest wyraźnie zaskoczony zachowaniem się pacrafta na wodzie, ale daje sobie radę jest wszakże doświadczonym kajakarzem. Druga zmiana dotyczy załogi Zbyszek/Tadeusz. Ci dwaj zamienili się miejscami, a Zbyszek zamienił się w mentora Tediego który na razie jest kajakowym profanem.

Powoli pokonujemy kolejne kilometry I zakręty których nie sposób policzyć. Płynięcie urozmaicają dość częste przerwy na wodzie i lądzie gdy udaje się znaleźć miejsce do lądowania. Jedyną poważniejszą przeszkodą tego dnia okazuje się całkiem spore bystrze którego nie powstydziłaby się jakaś rzeka górska. Po bezpiecznym przepłynięciu przez wszystkich bystrza rzeka staje się jakby wolniejsza i spokojniejsza. Robi się szersza zasilona wodami wpadających do niej dopływów z których najokazalsza jest Radomka z którą w zeszłym roku przez cztery dni walczyli Wikingowie. W końcu po prawie ośmiu godzinach i 27 przepłyniętych kilometrach jako ostatni razem z Marzeną lądujemy w „Porcie” w miejscowości Dachowa niedaleko od Sochaczewa gdzie w urokliwej przystani Komandor załatwił nam biwak. Mamy namiastkę cywilizacji w postaci sanitariatów i prysznicy z zimną co prawda wodą, ale kąpiel w nich po całym dniu spędzonym w upale jest czystą przyjemnością. Dodatkową atrakcja jest jak zwykle przepyszny żurek przygotowany w okazałym kociołku przez Teresę. Wszyscy już rozpakowani i posiadający dach nad głową spędzamy wieczór na biesiadowaniu przy śpiewie Basi i dźwiękach gitary Marka. Dzień kończymy parę minut po północy z nadzieją na to, że tym razem nie zadzwoni o jakiejś nieludzkiej porze żaden budzik.

Poniedziałek 14 sierpnia

Co prawda mnie nie obudził żaden nachalny budzik i jakimś cudem spałem do siódmej, ale sporej części grupy nie dał spać jakiś niedźwiedź mieszkający w jednym z namiotów. Porannym zaskoczeniem był jeden z kolegów śpiący w namiocie klubowym w kokonie zrobionym z folii ratunkowej. Czyżby umknął mi jakiś wypadek. Nie to na szczęście tylko skleroza która pozwoliła jednemu z nas zostawić w odjeżdżającym busie śpiwór. Na szczęście od „zamarznięcia” pacjent został uratowany przez naszego zawsze chętnego do pomocy Anioła czyli Marzenę.

bzura07 (123 kB)
Wikingowie nad Bzurą

Dziś mieliśmy do przepłynięcia raptem połowę tego co dzień wcześniej. Trzynaście kilometrów powinniśmy przepłynąć nawet w naszym tempie w max trzy godziny. No, a czemu dzisiaj taka krótka trasa, a to zdradzę gdy tylko dopłyniemy do mety dzisiejszego odcinka. Ogarnięci, najedzeni I spakowani w miarę sprawnie schodzimy na wodę. Jak zwykle ostatni schodzimy na wodę parę minut po godzinie dziesiątej. Nie spiesząc się płyniemy za grupą której tyły doganiamy w Sochaczewie. Tu robimy sobie krótką przerwę z ostatnimi załogami, a Piotrek idzie odwiedzić ruiny zamku Książąt Mazowieckich. Niestety nie znajduje łatwego do niego dojścia i po kilku minutach do nas wraca. Odpływamy, a mnie po przepłynięciu raptem może ze dwustu metrów do zejścia na brzeg kusi pomnik widoczny na brzegu i fajny widok na ruiny zamku. Dobijamy i wychodzę na mini plaże i betonowymi schodami podchodzę do pomnika poświęconego ofiarom drugiej wojny światowej I upamiętniającego bitwę nad Bzurą w 1939 roku. Robię zdjęcia zamku i obeliskowi. Jeszcze podchodzę do tablicy opisującej stoczoną w dniach 9 -20 września 1939 roku bitwę nad Bzurą której część toczyła się w rejonie Sochaczewa i o samo miasto. Była to prawdopodobnie największa w historii bitwa oręża Polskiego. Zaczęła się jako jedyny duży polski zwrot zaczepny w Wojnie Obronnej 1939. W pierwszej części bitwy w kilku miejscach pobito oddziały Niemieckie w tym pod Sochaczewem rozbito częściowo jedną z hitlerowskich dywizji. Niestety w kolejnych dniach zaczęło zawodzić wszystko. Wskutek braku łączności poszczególne polskie wielkie jednostki walczyły same bez koordynacji z sąsiadami. Później zaczęło brakować amunicji, żywności, środków opatrunkowych dla tysięcy rannych. Niemcy w końcu zamknęli w okrążeniu całe polskie zgrupowanie i nad brzegami Bzury stopniowo je zmasakrowali. Nieliczne oddziały przebiły się do oblężonej Warszawy i Twierdzy Modlin.

bzura08 (117 kB)
Pomnik w Sochaczewie przy którym troszkę poniosła mnie wyobraźnia

Czytam do końca tablicę i na chwilę przymykam oczy. Biorę głęboki oddech i do moich nozdrzy dociera zapach spalenizny. Otwieram oczy I patrzę na okolicę która zamieniła się w piekło. Za moimi plecami płonie Sochaczew od trzech dni bezlitośnie okładany bombami i ogniem artylerii. Jest południe, a panuje półmrok. Słońce z ledwością przebija się przez kłęby dymu i pył poderwały przez eksplozje. Patrzę na teren usiany resztami połamanych i porzuconych wozów taborowych, rozdęte od gromadzących się gazów trupy ludzkie i końskie, porzucone wyposażenie i broń bez amunicji, rozwarte paszcze opróżnionych z pocisków jaszczy amunicyjnych. Leżących wszędzie rannych powoli dogorywających którym nikt już nie może pomóc. Dante by sobie tego piękniej nie wymyślił. Ale w tym morzu beznadziei są też jeszcze dobre rzeczy. Moje trzy ostatnie 75. Odprzodkowane, na stanowiskach. Teraz odrapane, ubłocone, ale wciąż sprawne. Tydzień temu było ich dwanaście, a teraz z piekła ocalały jeszcze trzy. Na pierwszej któryś z kanonierów wydrapał na lufie trzy sylwetki niemieckich czołgów. Oj w czasie pokoju służbę porządkową pełniłby do końca życia, ale teraz jestem z niego dumny i z tego co dokonał. Wiem, że działa zostaną tu na zawsze. Nie ma już czym ich odholować na nowe stanowiska bo w poprzednim nalocie bezlitosnych sztukasów zginęły ostatnie konie, a zresztą na każdą lufę zostało tylko kilka pocisków. Sprawne obsługi wystrzelą je za parę minut w mniej niż sześćdziesiąt sekund. Wymontują zamki z dział i zatopią je w Bzurze i ruszą za nami do ostatniego ataku. W samo południe będziemy próbować przerwać pierścień okrążenia. Wydaję krótkie rozkazy swoim kanonierom i zbieraninie żołnierzy dookoła, podnoszę krótkiego kawaleryjskiego mauzera z nasadzonym bagnetem i ruszamy w stronę Trojanowa, a później mam nadzieję Puszczy Kampinowskiej, a jak nie to po prostu zgodnie z tradycją rodzinną kolejny Pieniążek użyźni swoją krwią polską ziemię. Jakimś cudem udaje nam się zaskoczyć Niemców i wpadamy na ich stanowiska tuż po skąpym ostrzale naszej nielicznej artylerii. Z cieplutkich kuchni polowych mieli właśnie wydawany obiad. Nasi roznoszą nieliczne czujki i już w zasadzie jesteśmy w ich liniach bezlitośnie zabijając. Za te dni piekła, za naloty na kolumny uchodźców nie mają co liczyć na pardon z naszej strony. Wpadam na jednego który bezsilnie mocuje się z magazynkiem peemu. Z całej siły wbijam mu bagnet w brzuch. Wchodzi aż po jelec. Jeszcze go przekręcam, a Niemiec kwiczy nomen omen jak zarzynana świnia. Tak jak lata temu uczono jeszcze na unitarce naciskam spust. A siła pocisku sama ściąga mi przyszłe truchło z bagnetu nasadzonego na karabin. Wyczuwam za plecami ruch I samą porę odwracam się, a impet saperki mającej rozpłatać mi głowę przyjmuję mój karabin. Pęka łoże, ale ratuje mi życie. Wyszarpuje z kabury Visa i praktycznie z przyłożenia strzelam kolejnemu Szwabowi w głowę. Czuję jak na twarzy lądują mi miękko kawałki jego mózgu i krew. Podrywam się i....

- Idziesz – wyrywa mnie z własnego świata w którym właśnie utonąłem. To Marzena jak dotąd cierpliwie czekającą w kajaku straciła cierpliwość. Idę, idę odpowiadam. Jeszcze robię ostatnie zdjęcie. Jeszcze ściągam z twarzy, na szczęście tylko zaschniętą grudkę błota i już i znów majtam wiosłem na pięknej spokojnej Bzurze. Opowieści nie skończyłem, ale mogę Wam zdradzić, że te prawie osiemdziesiąt cztery lata temu skończyła się dobrze. W końcu ja to piszę.

Dobrą chwilę zajmuje nam dogonienie ogona grupy i znów razem z nimi lądujemy na kolejnej przerwie przy prześlę zniszczonego mostu. Rzeka jest coraz bardziej spokojna. Robi się szersza, ale z nadal mocno zarośniętymi brzegami na których zaczyna królować kolczurka klapowana. To inwazyjne pnącze z rodziny dyniowatych rośnie sobie w kępach wzdłuż brzegu I jest go mnóstwo. Powoli zabiera przestrzeń innym roślinom. Ktoś kiedyś sprowadził ją jako rodzinę ozdobną, ale rozpleniła się i zaczyna się z nią problem. Już bez jakiś przygód w sumie przez trzy i pół godziny pokonujemy 13,5 kilometra i przed godziną czternastą jesteśmy już na kolejnym ostatnim już biwaku w Plecewicach na Moto Campingu. No i teraz już mogę zdradzić czemu tak mało dzisiaj przepłynęliśmy. Dziś Wikingowie będą się ukulturalniać. Niedaleko od biwaku jest Żelazowa Wola gdzie na świat przyszedł Fryderyk Chopin i gdzie odbywa się aktualnie konkurs Chopinowski i są koncerty fortepianowe uczestników i laureatów.

bzura09 (134 kB)
Wikingowie w Żelazowej Woli razem z dziewczyną na której koncercie byliśmy

Chętni Wikingowie przed godziną piętnastą ruszają na koncert. Leciutko spóźnieni zasiadamy na ławkach i trawie i słuchamy koncertu w parku przy dworku w którym urodził się wielki kompozytor. Szkoda, że grającej dla nas dziewczyny nie widać, a tylko słychać przez system głośników. Można pomyśleć, że to tylko muzyka puszczona z płyty. O tym, że mimo wszystko jest to występ na żywo można się przekonać w przerwach między poszczególnymi utworami gdy mikrofon wyłapuje jak pianistka przewraca strony partytury, a my to słyszymy przez głośniki. Nawet nie zauważamy jak mija pół godziny. Jeszcze udaje nam się zrobić zdjęcia z młodziutka dziewczyną która po skończonym recitalu wychodzi do swojej publiczności. Mamy jeszcze ponad godzinę do odjazdu, a tyle rzeczy i miejsc do zobaczenia. Większość z nas odpuszcza sobie zwiedzanie i kieruje swe kroki do restauracji. Potrzeby organizmu zwyciężają. Będzie trzeba przyjechać kiedyś tutaj na cały niespieszny dzień żeby to zobaczyć. Jak ma się okazać to jeszcze nie koniec atrakcji tego dnia.

Wracamy do naszego tymczasowego jednodniowego domu i tu Marzena proponuje ćwiczenia na kajakach jedynkach. Zgłaszam się ja i Tadeusz. Razem z Tedim lądujemy w jedynkach, a Pani Instruktor kieruje dwójką zadając nam różne ćwiczenia. Ósemki, najróżniejsze zwroty, płynięcie do tyłu. Po 45 minutach wodnej wyrypy razem z Tadkiem mamy dość. Nasz nowicjusz ewakuuje się, a na placu boju zostaje tylko z Marzeną. Ta zamienia swoją landarę na zgrabny pomarańczowy kajak, ja biorę krótszą „mydelniczkę”. Fajnie widać na wodzie różnicę między możliwościami manewrowymi poszczególnych typów kajaków. Długą jedynką Marzeny naprawdę musiałem się na siłować przy manewrach, a za to moim manewry wykonuje prawie w miejscu. Choć Kumpela woli swój. Pewnie kwestia doświadczenia wodnego którego ja w zasadzie nie mam. Oprócz manewrów ćwiczymy również „ratownictwo wodne”. Marzena robi wywrotkę i opróżniamy Jej kajak z wody nie dobijając do brzegu tylko wciągając go w pozycji dnem do góry na mój kajak i robimy wagę przy pomocy której opróżniamy go z wody i wodujemy. Teraz tylko chyba jak dla mnie najtrudniejsze. Marzena wsiada jeszcze do swojej łódki prosto z wody. Na początku jak dla mnie fantasmagoria, ale za trzecim razem już nam całkiem fajnie wychodzi współpraca na wodzie. Ostatnim ćwiczeniem na kajaku jest holowanie pustego kajaka wiszącego mi na ramieniu, a mój kajak jest jeszcze obciążony dodatkowo na dziobie Marzeną udającą misia pandę. Partnerka z łódki weszła mi tutaj na ambicje i walcząc z prądem jakoś dobiłem do brzegu. Teraz jeszcze zostały nam tradycyjne ćwiczenia z zrzutką ratowniczą. Tyle, że tym razem nie zabawa na łące tylko w wodzie z holowaniem ratowanego i nauka nie tylko jak rzucić, ale jak również trzymać linę tak żeby nie popalić sobie dłoni gdy się będzie ściąganym do bezpiecznego brzegu. Po dwóch godzinach ćwiczeń jestem naprawdę wykończony. Bardziej niż przez te trzy dni wiosłowania w upale. Całym sobą czuje to , że mój aparat oddechowy raczy dostarczać tylko te 50 procent potrzebnego do życia tlenu. Powoli kończy się dzień. Ostatnie ćwiczenia robimy mając za plecami zachodzące cudownie słońce. Teraz jeszcze tylko się ogarnąć. Skorzystać z ciepłego prysznica, chwilę jeszcze posiedzieć z resztą Wikingów i zakończyć ten pełen wrażeń dzień.

Wtorek 15 sierpnia

Niestety wszystko co fajne musi się kiedyś skończyć. Tak jak nasza wyprawa na Bzurę. Od samego rana przywitał nas żar lejący się z nieba. Dziś temperatura ma przekroczyć dobrze ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Ogarniamy się, zwijamy obozowisko ciesząc się jeszcze cieniem nadbrzeżnych drzew i krzewów. Rano okazuje się, że Wikingowie mają straty osobowe i trzy osoby z powodów zdrowotnych dziś nie popłyną. Skutkiem tego kończy się również wspólne pływanie z Marzeną. Ktoś musi ogarnąć pozostawione kajaki. Kumpela bierze jedynkę. A ja zostaje sam na naszej pomarańczowej dwójce. Sami w dwójkach zostają jeszcze nasz Komandor Rysiek i Marek nasz Bard.

Tradycyjnie i już z przyzwyczajenia woduję się na końcu choć to dzisiaj tylko Marzena jest zamykającą grupę Czerwoną Latarnią. Ja co najwyżej mogę robić za zapasową bateryjkę do tej latarni. Przed nami dziś do przepłynięcia dwadzieścia kilometrów rzeką jakże inną od tej z przed kilku dni. Już teraz szeroką, spokojną, jakąś taka cywilizowaną. Oprócz nas na wodzie jest bardzo dużo innych kajaków więc cała nasza wikińska flotylla rozprasza się między nimi.

Nie mam z kim pogadać ani z kim wspólnie pomilczeć więc po prostu cieszę się rzeką i swoim towarzystwem. Mimo, że dopadły mnie przemyślenia na tematy wszelakie to tym razem jakiegoś bajdurzenia z tego ostatniego dnia nie będzie. Płynę tak żeby być sam. Wyprzedzam wolniejszych ćwicząc manewrowanie, a „pospieszne” puszczam przodem.

bzura10 (116 kB)
Moja Partnerka z kajaka Marzena. Dziś ma w końcu radość z pływania.

Dwadzieścia kilometrów mija bez jakiś przygód nie licząc odcinka gdy rzekę muszę dzielić ze stadem krówek zaznających również ochłody. No i w końcu dopływam do mostu w miejscowości Kamion gdzie kończymy tą czterodniową przygodę. Szkoda, że nie dało się załatwić dopłynięcia do niedalekiego Wyszogrodu który leży już nad Wisłą. Wtedy mielibyśmy przepłyniętą Bzurę do końca przynajmniej z jednej strony. No, ale i tak było warto spróbować czegoś nowego. Bo to jak dotąd najdłuższy spływ na jakim byłem i mój organizm zniósł go całkiem dobrze dając mi nową wiedzę na temat własnych możliwości. Bo umiejętności niestety dalej brakuje, ale tego, że nic nie umiem jestem na szczęście świadom. Zobaczyłem piękną momentami jeszcze dziką rzekę. Spędziłem czas w doborowym towarzystwie. Drugą połowę załogi miałem jak zwykle wspaniałą i wyjątkowo cierpliwą za co Jej bardzo dziękuję. To były dobre cztery dni, a tym którzy dotarli z czytaniem do tego momentu gratuluję.

To właśnie Moja Bzura.

bzura11 (101 kB)
Wierny towarzysz przez cztery dni. To była naprawdę dobra łódeczka i to był cholernie dobry spływ.

DZIEKUJE
Andrzej Pieniążek

splyw-bzura-01 (132 kB) splyw-bzura-02 (149 kB) splyw-bzura-03 (50 kB) splyw-bzura-04 (244 kB) splyw-bzura-05 (134 kB) splyw-bzura-06 (133 kB) splyw-bzura-07 (182 kB) splyw-bzura-08 (241 kB) splyw-bzura-09 (232 kB) Powrót

copyright