kontur (2 kB)

wiking300. (17 kB)

Spływ Kajakowy – Sanem (OSK)
Błękitna Wstęga Sanu
Zwierzyń - Lesko - Sanok

16 - 17.07.2022 r.

PROGRAM SPŁYWU:

Pieszy spływ po Sanie, czyli kajak na smyczy

san-01 (489 kB)

Jesteś pewny, że w kajaku przeżyłeś wszystko? Nooo, bo skoro masz za sobą - burzę z wiosłem w ręce, masz za sobą – inwazję deszczu, masz za sobą - podtopienie, to czymże jeszcze rzeka może zaskoczyć? Ciebie? Kolekcjonera ekstremy? A jednak może. Zawsze. Tym razem… po prostu brakiem wody. Czy niewiedza ułatwia życie? Z reguły nie. Ale… 16 lipca, czyli w pierwszym dniu naszego spływu, prognostycy pogody ostrzegali: „Potworna susza na południu Polski. Suche koryto rzeki San przeraża”. Ale… myśmy tego ostrzeżenia nie przeczytali. Owszem komandor mówił, że stan wody będzie niski i trzeba będzie ciągnąć kajaki, ale kto by się tym przejmował? A bo to raz ciągnęliśmy kajaki po kamyrdolach, po łąkach, po asfalcie? No, ale tym razem… to był pieszy spływ po Sanie… czyli kajaki na smyczy.

DZIEŃ PIERWSZY:

Debet – minus dwa

Wróćmy jednak do punktu zero, czyli startu. Wyjeżdżamy z Krakowa o godz. 6.15. Chwila napięcia podczas wyczytywania osad przez komandora niweluje resztki snu. Ja płynę z Heniem, zarezerwowałam go, bo jest jednym z najlepszych kajakarzy – przepłynął przecież cały Dunajec. Jola dostała w przydziale Stasia - amanta-czarodzieja zwanego Tarzanem, wyszkolonego dopiero co na litewskich rzekach. Wiesia – Adama – człowieka oksymorona, czyli połączenie wielkiej spokojności z totalnym jajem. Basia - Witka Azymuta – w więc profesjonalizm w kajaku plus humor, z dodatkiem męskiego uroku. Ale jest problem. Mamy debet. Minus dwa. Bo o godz. 5.00 odebrałam telefon od Szczypiorka:
- Ewcia, nie jadę, jestem chory, przekaż komandorowi.
Cóż zrobić, serce boli, ale z chorobą, szczególnie cudzą, nie wygram. Nawet ja. I zaraz info od komandora. Marek też nie jedzie. Chory. Ale gitarę dał radę podać do autobusu. No więc komandor przydzielał osady od nowa, czyli układał puzzle z tytułem: San. Łamigłówka z debetem: minus dwóch chłopów. I cztery jedynki do obsadzenia. I przewaga kobiet. I kupa nowych. Napięcie sięgało zenitu, ale po ogłoszeniu werdyktu: kto z kim, nie było zastrzeżeń. Drzemiących tu i ówdzie obudziło pytanie Dorotki:
- A gdzie jest moje Ciacho? Chcę go zobaczyć, bo ja nie zamierzam się spieszyć, ja jadę odpocząć, mnie wyścig na kajakach nie interesuje.
Tym ciachem okazał się Reggi, znany nam z wędrówek górskich.
Jedziemy na wschód. Na kolejny odcinek Sanu. Po przygodę. Po relaks. Po dotyk natury. Po oddech.

san-02_fot. babara sokołowska (77 kB)
Fot. Barbara Sokołowska

Kamienie skrobią nas po tyłku

Zwierzyń. Tu schodzimy na wodę. Przed nami dzisiaj tylko 13 km. Pogoda słoneczna. Jest ciepło. Radość i energia nas rozpiera. Na obecny spływ zarządzone były dla Wikingów dodatki: czerwone korale i kapelusz. Mam to i to. Nieważne, że spod ronda kapelusza niewiele widzę. Trza, to mam. Ale przyznam, że po pierwszym kilometrze kapelusz chowam, bo przysłaniam Heniowi świat. A wystające z wody kamienie atakują nas co chwilę i trzeba dobrze przyglądać się rzece, dobrze przewidywać co ukrywa, by kajak nie zaklinował się na dnie. Wokoło zieleń. Stan wody? Średnio poniżej połowy łydki. W pewnym momencie czujemy, że kamienie z dna rzeki skrobią nas po tyłku. Przez kajak oczywiście. Siedliśmy na mieliźnie. Heniek wysiada i sprawnie przeprowadza kajak razem ze mną na ciut głębszą wodę. To wysiadanie i wsiadanie stałą się dominantą tego spływu. Jakże żałowałam potem, że nie liczyłam, ile razy mój partner wysiadał z kajaka na rzece. Bo ustanowiłby nowy rekord Guinnessa.

san-03 (86 kB)

Ania z Teresą Królową suną przed nami po wodzie, która w tym miejscu sięga tylko do kostek, ślizgają się po kamykach wystających z wody, po mieliźnie i nic ich nie zatrzymuje. My utykamy co rusz na kamieniach. Cóż, one obie leciutkie, ich kajak ma większą wyporność, u nas odległość między tyłkiem a dnem rzeki jest mniejsza, bo razem ważymy 150 kg. Nigdy nie sądziłam, że kajak ze 150 kg obciążeniem może płynąć po 10 centymetrowej wodzie. Henio się wierci, kajak się giba.

- Co robisz? – pytam.
      - Dupę podnoszę, żebym był lżejszy – odpowiada.

Pozdrawiamy wędkarzy, uważając coby im żyłek nie pourywać, a jest ich na Sanie dużo i płyniemy przed siebie. Pagórki zamykają linię horyzontu i uwodzą nas różnymi kolorami zieleni. Dziwię się tylko, że nie ma żadnych zwierząt – ani kaczek, ani łabędzi, ani ptaków, ani ważek, próżno marzę o moich ukochanych granatowych. Woda w rzece zimna, krople spadające z wiosła fajnie chłodzą rozgrzane ciało.

san-04 (81 kB)

Co Wiking pożera na przerwie?

Postój na brzegu - jest ławeczka i stolik, więc drugie śniadanko. Wyżeramy Heniowi galaretkę z mięsem, jajkiem i warzywami. Pyszna - jest on mistrzem w przygotowywaniu tego typu kulinariów. Smakuje bardziej niż zawsze, bo jemy rękami - sztućce zostały w autobusie – zmysł dotyku potęguje zmysł smaku i wyostrza koordynację wzrokowo-ruchową, bowiem złapać palcami kawałek trzęsącej się galaretki i donieść do ust, ooo - to już jest sztuką. I jest radość w tym jedzeniu rękami. Dołączają się - do tej radości i tego posiłku - wszyscy.

san-05 (55 kB)
Fot. Henryk Gąsior

Mateusz, Joanna, Andrzej i „Pan Grill” – facet nie dość, że o cudownym uśmiechu, to jeszcze nieprzyzwoicie młody… kuszą nas grillowaną kiełbasą i grillowanymi oscypkami. Siedzą w kręgu na trawie i zaklinają tackę z przysmakami, by dochodziła szybciej do gotowości pożerania. Zapachy unoszą się nad nami, nad kajakami, mieszają się, uzupełniają… Częstujemy się. Jest cudownie.

san-25 (154 kB)

Nic nie może wiecznie trwać, to wracamy na wodę i przed siebie. Mija nas Reggi z Dorotką opalającą paznokcie u stóp na dziobie, Piotr Dyrektorek w pozycji półleżącej na jedynce i niedługo już… meta.
- My nie, my nie, my nie zgadzamy się! - śpiewam i oznajmiam Henkowi - Ja chcę płynąć dalej. Było za szybko, za krótko, za mało.
Komandor na wysokiej skarpie brzegowej świeci zieloną koszulką i pokazuje, gdzie przybijać. Baner Tołhaja atakuje oczy. To już jest meta. Nie ma już nic. Jesteśmy wolni, musimy wyjść. Nie ma wyjścia, no to dobijamy.

Kim jest Rafał Tomczyk?

Grzebiemy się z rozbijaniem namiotów na miasteczku namiotowym przy basenie, ustawiamy się w kolejce po obiadokolację – jesteśmy jakby cząstką ogólnopolskiego spływu „Błękitną wstęgą Sanu”. To już czwarty z kolei taki spływ. W ubiegłym roku liczył 240 zawodników. Ilu jest obecnie? Sądząc po liczbie namiotów – tyle samo.

Gadam, drę się, śmieję i wygłupiam, a tu spomiędzy namiotów idzie do mnie uśmiech. Im bliżej, tym jest coraz większy. Rafał? Nie… Tu? Skąd? A jednak Rafał. Jego uśmiechu i jego piosenek nie zapomni żaden kajakarz, który się z nim spotkał. Padamy sobie w ramiona. Wołam Wieśkę, Ankę, Beatę, potem komandora Ryśka – uczestników spływu w Rumunii, bo tam właśnie poznaliśmy Rafała. Elę wysyłam po gitarę do autobusu, potem dzwonię do nieobecnych: Iwonki i Marzenki z uprzejmym doniesieniem, że Rafał jest z nami. I daję go do telefonu. Na zdalny artystyczny romans telefoniczny. Rafała nie trzeba prosić, gra… I świat milknie dookoła. Pierwszą piosenkę dedykuje Heniowi – wszakże były jego urodziny i imieniny, a my śpiewamy razem z Rafałem. I jeszcze dla Henia był bukiet polnych kwiatów urwany przez dziewczyny i symboliczny prezent. I dotyk serc w życzeniach.

san-06_ fot. ela grosiak (97 kB)
Fot. Ela Grosiak

Kim jest Rafał? Muzykiem, kompozytorem, konferansjerem. Jako autor i kompozytor stworzył ponad 100 różnych utworów. Przepłynął ponad 100 rzek. Kim jest dla nas? Przyjacielem. Charyzmatycznym, ciepłym człowiekiem. Rafał publikuje swoje piosenki w ogólnopolskim magazynie "Wiosło", a my również tam publikujemy relacje z naszych spływów. Jego "Kajakowy blues" śpiewamy notorycznie przy ognisku na zakończenie dnia na każdym spływie.

san-07 (81 kB)
san-08 (116 kB)

30 lat minęło, czyli powrót legendy na San

Deszcz wymusił schowanie gitary. I niczego więcej nie udało mu się wymusić na nas.
Janusz ze Śląska w zamkniętych dłoniach przyniósł niespodziankę i zanim pokazał co to jest, to popłynęła opowieść:
- 30 lat temu na Międzynarodowym Spływie Kajakowym na Sanie odbywał się maraton na długim dystansie, około 20 km, w którym my startowaliśmy z Ryśkiem od 1985 do 1989 roku. Była międzynarodowa obsada, 20 km to był naprawdę duży wyczyn, żeby zdobyć medal. Zdobyliśmy z Ryśkiem brązowy i srebrny. A ten jest mój, prywatny – otwiera dłonie i pokazuje złoty medal. Na awersie medalu czytamy napis: „XIX Międzynarodowy Spływ Kajakowy M.M. Plebańczyka na Sanie”.
I po tylu latach dwóch legendarnych kajakarzy wróciło na San. Rysiek pływa kajakiem od 50 lat, Janusz od 40, tysiące kilometrów przepłynęli w swoim życiu. Razem zaczęli pływać w latach 80-tych, pływali około 10 lat w jednej osadzie, potem ich drogi rozeszły się. Obaj są legendą kajakarstwa. Teraz znowu razem pływają w KTW Wiking. A my jesteśmy dumni, że pływamy z nimi.

san-09 (97 kB)
san-10 (61 kB)

Potem tańczyliśmy długo pod gwiazdami. Mimo deszczu i wiatru. Z przekorą śpiewałyśmy z Teresą i Anką: „Jest już za późno – nie jest za późno”. Królem nocy został Piotr Dyrektorek - nieprawdopodobnie pięknie prowadził partnerki w tańcu, mimo że pod stopami była mokra od deszczu trawa. Zaś najwytrwalszym tancerzem był nasz cudowny kumpel - Janusz ze Śląska. On ostatni zszedł z miejsca imprezy, która podobno zakończyła się po 3.00. Ja wcześniej, bo już po 1.00 byłam w namiocie, ale muzyka tancerzy towarzyszyła mi w snach chyba do rana.

Aha, na rano zamówiłam budzenie u Henia na 6.15. A nocy obudziły mnie strugi deszczu spływające po tropiku, wiedziałam, że mam drugi San w przedsionku, bo nie zasunęłam zamka, ale nie miałam siły wstać. Sypialnia pod tropikiem nie przeciekła - jak dobrze, że Staś i Heniek naprężyli mi linki od namiotu – pomyślałam zasypiając ponownie.

DZIEŃ DRUGI

Nie ma czasu na finezję

Spałam krótko i szybko. Nagle cały namiot zaczął się trząść. Wibrować. Buczeć. Obudziłam się natychmiast, macam dookoła siebie, pod sobą, za sobą. Cóż to jest? Co się dzieje? Mam. To telefon:
- Zamawiała Pani budzenie. To dzwonię – Henio melduje w telefonie.
- Ale ja chciałam osobiście – żartuję i patrzę na zegarek. Jest godz. 5.55.
- Co za brutal! Rozbity 20 centymetrów ode mnie, zamiast przyjść, delikatnie puknąć w namiot, to on wyrywa człowieka ze snu telefonem. I to przed czasem, no i ukradł mi 20 minut spania – żalę się Adamowi, który siedzi na krzesełku na ścieżce między namiotami i obserwuje budzący się dzień.
- Nie ma czasu na finezję – stwierdza Adam.
No to idziemy na poranny spacer po Lesku, w sumie, to żałuję, że nie wstałam jeszcze wcześniej, bo nad rzeką urzekły mnie podnoszące się znad wody mgły. Wyglądało to jak pogranicze rzeczywistości i baśni. Byłyby cudne zdjęcia.

Zawiało i domek porwało

Żądza kaweczki i hot doga na śniadanie przygnała nas do stacji paliw i dzięki temu poznaliśmy Joannę – mieszkankę Leska, która kocha kajaki jak i my i którą zamierzamy adoptować do KTW Wiking. Ona opowiadała o niedocenionej dolinie Sanu. My – o spacerze po Lesku i o zamku ukrytym w parku.
- Jaki zamek? Ja tu mieszkam od urodzenia i nie ma byłam na żadnym zamku – zaprzecza.
Pokazuję zdjęcia, dopiero co zrobione, zamku leskiego. Jest totalnie zaskoczona. A my wracamy. W krzakach nad rzeką stoi kilka osób i wszyscy z uwagą patrzą przed siebie. Dokładnie w krzoki.
- Co jest? – nie mogę wykapować.
- Zawiało i domek porwało… – opowiada Dorotka.
Rzeczywiście, na stromiźnie przyrzecznej jeden z naszych, balansując ciałem, dźga wiosłem w coś na prawo od drzewa. Wytężam wzrok. To zielony namiot Doroty wbił się w zieleń krzaków. Witek z ogromną precyzją wyławia namiot z krzaków, zahacza czubkiem wiosła i przenosi go na drogę.
Uffff – westchnienie ulgi przez Dorotkę rozbawia obserwatorów.

san-11 (81 kB)

70 lat na luzie, nie bedymy tego zmieniać

Do stolika klubowego przychodzi Janusz. Cosik nie bardzo mu się chce płynąć dzisiaj. Niedospany totalnie. Ale ponoć chłopaki ze Slunska są nie do zdarcia.
- Wypływamy o 11. U nas wszystko jest na luzie – zarządza komandor.
- 70 lat na ludzie! O Matko Bosko! Nie bedymy tego zmieniać – zauważa Janusz patrząc na Ryśka. A ja przypominam sobie, że nie tak dawno obchodziliśmy 70. urodziny komandora.
Reggi defiluje w górskiej koszulce po obozowisku i mówi:
- Piesza koszulka jest w sam raz, bo więcej idę niż płynę.
- Komandorze, powinieneś nam podbić książeczki turystyki pieszej, bo my tyle się nachodzili po rzece… - dodaje Henek.

Na sanockim dywanie wodorostów utkanym przez naturę

Schodzimy na wodę. Dzisiaj 24 km z Leska do Sanoka. Przed metą arcygroźny jaz.
- Nie wolno spływać progów wodnych. Zawsze trzeba wyjść i zobaczyć co jest za progiem. To niebezpieczne miejsce, tam przy wyższym stanie wody tworzy się odwój, czyli woda krążąca w postaci poziomego walca. Jest tam sztucznie ukształtowane dno – poukładane betonowe płyty. Woda po drugiej stronie progu na betonie - cuda robi. Jak wypadniesz z kajaka, to może być problem z wypłynięciem. Teraz, przy tak niskim stanie wody, absolutnie nie wolno spływać. Kajak stanie w pionie, można złamać i kajak, i siebie – ostrzegała Kasia. Jej słowa potwierdziły tabliczki na brzegu - ostrzeżenia przed jazem.

san-12 (79 kB)
san-13 (70 kB)

Ale na razie wchodzimy do kajaków lub ciągniemy je po kamykach do warkocza nurtu, żeby było lżej. Woda jest zimna, przezroczysta. Podziwiamy dno – kamienie różnej wielkości, a na nich przeplatają się i falują na wodzie, ciemne i jasne włosy wodorostów. Są tak długie, że oplatają kajak i wiosło, jeżeli skrobniesz po kamieniu. Płyniemy po cudownym sanockim dywanie utkanym przez naturę.

Na popych się przerzucił

san-14 (79 kB)

Znowu mielizna, kamienie bawią się z nami co rusz. Mówią: stop i blokują dno kajaka. Henio wychodzi i ciągnie kajak, obok Witek ciągnie Baśkę Figlarkę. I tak se idą, gadają i śmieją się. Jak udaje się nam wypatrzyć resztki nurtu, to Henek wsiada. I płyniemy. Ja na dziobie w napięciu maksymalnym wpatruję się w wodę, by lawirować między kamykami i płyciznami, jeszcze metr, jeszcze dwa bez wysiadania z kajaka. Mam wyczulone zmysły, bo wiem, że intuicja jest równie ważna jak wiedza. Patrzymy na Witka przy drugim brzegu, a on idzie i idzie z przewieszoną przez ramię liną od kajaka z Baśką.
- Heniuś, czemu on nie płynie? Zapomniał, że jest na spływie, czy co? – pytam.
Odpowiada mi milczenie, a Witek dalej idzie. Niedługo i Henek musi wyjść, bo ani odpychaniem się wiosłem od dna, ani duppingiem, nie uruchomimy kajaka. Wychodzi, a ja patrzę na nietypową, płaską a szeroką, niebieską taśmę, którą na starcie przywiązał do kajaka. On widząc moje spojrzenie mówi:
- Aaaa, to smycz po moim psie, super tu się sprawdza. No to prowadzę Ciebie Pani na smyczy po Sanie.
Jest porażająco płytko, bo nawet Anetka na jedynce co moment wysiada i ciągnie kajak. Mija nas Rysiek, który popycha kajak z Elą.
- Jaaacie, już nie ma siły ciągnąć, to na popych się przerzucił - mówię.

san-15 (87 kB)

Po chwili jednak płyną. Chudzinki oboje, to ślizgają się po kamieniach. Patrzę na nich, na niebieską smycz, na której Henio mnie ciągnie, znowu na nich i:
- Heniuś, obiecuję, na następny spływ schudnę…
Znowu siedliśmy na kamykach.
- Głęboko wiosłem… - zaczynam.
Śmiech Henka mnie zagłusza:
- Głęboko wiosłem? Tutaj? Jakbyś głęboko zgarnęła wodę, to by mi kamyki po gębie latały – śmieje się Henek.

Wiking brodzący

san-16 (103 kB)
san-17 (120 kB)
san-18 (123 kB)

Zatrzymujemy się na przerwę w bajecznie pięknym miejscu. Huśtawki nad wodą, hamak, stolik, leżaczki, przychodzą właściciele, zapraszają po schodach na skarpę, by zobaczyć miejsce. A tam drewniane domki ukryte pośród drzew, prawdziwa studnia, kwiaty, rabatki – wszystko wpisane w naturę. 18 lat życia poświęcili, by urządzić to miejsce. I odnieśli sukces. (Domki nad Sanem, tel. 609 470 895)

san-19 (106 kB)

Patrzymy na rzekę. Po wodzie brodzą: Teresa Królowa, Ania, Mateusz i Janusz ciągnąc za sobą kajaki. Wychodzą do nas na brzeg. A między hamakami już dogorywa na grillu kiełbasa i oscypki. Andrzej i Mateusz częstują. Jemy i w drogę. Chłopaki sprawdzili na GPS, że jeszcze przed nami 14 km. Słyszymy wołanie Witka. Płyniemy ku niemu. Zatrzymali się z Baśką w ławicy małych, białych kwiatów. Patrzymy urzeczeni.

san-20 (117 kB)

I zaraz na prawym brzegu widzimy tabliczki ostrzegające przed progiem wodnym. Nakaz przejścia brzegiem. Dobijamy do betonu progu, ja przechodzę brzegiem, Henek ogarnia kajak. Zaraz przed progiem zatrzymuje się Janusz Ślązak z Asią, a za progiem brodzi Andrzej.

san-21 (88 kB)
san-22 (83 kB)
san-23 (74 kB)

Wsiadamy do kajaka i tu zaczyna się droga przez mękę. Koryto rzeki szerokie, wszędzie upstrzone wystającymi kamieniami, na co niektórych glony, to ślisko, poziom wody poniżej 10 cm. Znowu jadę na smyczy, obok idzie Witek i ciągnie Baśkę, za nim Andrzej i ciągnie Joasię, po wodzie idą ostrożnie Ania i Teresa Królowa. I ci w kajakach, i ci brodzący wypatrują głębszej wody. Chociaż ciut głębszej. Na próżno. Rzeka wygląda jak mata z kolcami, tylko zamiast kolców są kamienie. I Henek, i Kinga wywrócili się na tym odcinku na śliskich kamieniach.

Niski stan wody? U nas tak zawsze…

- Chcę do brzegu, pójdę pieszo – proponuję.
- Siedź cicho. Miałaś mnie słuchać! – komenderuje Henek.
Ale długo nie wytrzymuję. I znowu proszę o pozwolenie pójścia brzegiem. On też widzi, że kajak na smyczy szybciej pokona kamienie bez partnerki. Wysadza mnie na brzeg, biorę wiosło i idę równolegle do rzeki. W prześwitach widzę naszych ciągnących kajaki. Mijają mnie spacerowicze i mówią:
- Cooo, niski stan wody? U nas tak zawsze…
Idę dalej krzycząc co jakiś czas do Henka, że jestem. Po ponad kilometrze zagapiona w rzekę zderzam się z metalowym płotem. Mam do wyboru dziurę w płocie albo obejście przeszkody i dotarcie na metę przez miasto. W butach z pianki, i w kapoku, i z wiosłem, ulicą w niedzielne popołudnie? Zastanawiam się i słyszę głos Henka:
- Chodź, wsiadaj! Tu jest głębiej!
Chcę iść brzegiem przez dziurę w płocie, ale jego rozkazujący głos tak mnie zaskakuje, że posłusznie wsiadam. I miał rację, jeszcze przed nami był potężny odcinek rzeki do pokonania. Ale woda już głębsza. Płyniemy. Nareszcie. Mijamy jeden most, baneru klubowego nie ma, płyniemy dalej zaskoczeni, że ten Sanok tak rozległy, mijamy drugi most – naszych nie ma. Dzwonię do Ryśka, okazuje się, że meta jest przed trzecim mostem po lewej. Oj długo wypatrywaliśmy tego trzeciego mostu. Zmęczenie dawało znać o sobie. Umordowani dotarliśmy na metę, ale za nami jeszcze na wodzie było dużo Wikingów. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy ostatnie załogi dobiły do mety.

san-24 (111 kB)

Witek podsumował w autobusie: spływ chodzony. Ktoś odczytał komentarz na facebooku: kałuża, a nie rzeka. A Heniek śmiał się:
- A ja prowadziłem kobitę na smyczy.

Nie można narzekać, bowiem burłaczenie i brodzenie po wodzie też jest elementem tej kajakowej zabawy. Wracamy na San za dwa tygodnie. Oj, deszcz by się przydał i to kilkudniowy…

Ewa Bugno (Pirania)

Fotokronika - Ewa Bugno

Dzień pierwszy
Dzień drugi
Powrót

copyright