kontur (2 kB)

wiking300. (17 kB)

XLVIII Ogólnopolski Spływ Kajakowy
Skawa - Wisła 2018

19 - 20.05.2018 roku

skawa01 (110 kB)

TRASA SPŁYWU: 37 km

Sobota: Skawa – Świnna Poręba - Podolsze
k2 (146 kB) Niedziela: Skawa – Wisła – Podolsze – Przewóz
k2-2 (103 kB)

Skawą do Wisły, czyli kajakiem po puchar i medale

Dzień pierwszy

      O czym myśli dziewczyna, gdy spływ się zaczyna? O partnerze do kajaka, oczywiście. Kogo Rysiek przydzieli? To tylko jeden Bóg wie. Iwonka dzień przed stwierdziła:
- Chwycę Marka za nogę i nie puszczę. Ja na to: - Ania też była z niego zadowolona, jak chwyci za drugą, to facet będzie miał branie, że hej…
Było też zmartwienie – jak poradzić sobie z zimną nocą w namiocie. I propozycja Iwony:
- Wywiesimy ogłoszenie: „Potrzebny chłop z grzałką. Sztuk dwa.”
      Rzeczywistość zweryfikowała nasze plany. Okazało się, że wśród 22 wikingów znacząco dominują kobiety, chłopów-wytrawnych kajakarzy jest jak na lekarstwo, reszta grupy to świeżaki. Ryszard podjął decyzję: Ewa i Iwona – płyniecie razem. No i cóż było robić… Ja w swojej naiwności pomyślałam, że skoro to mój czwarty spływ w życiu, a trzeci z wikingami, Iwonki – też trzeci – to damy radę. O jakże się myliłam….

A tak to się zaczęło…

1 (181 kB)

      Podolsze – wieś w gminie Zator na lewym brzegu Skawy. Na murawie stadionu rozbijamy namioty, Gieniu oczywiście pierwszy, bo ma namiot samorozkładający się. Nie zazdrościmy mu, bo ostatnio rzeczywiście rozkładał w sekundę, za to składał i składał bez końca. Do zejścia na wodę mamy jeszcze prawie dwie godziny. A więc gitara i Iwona w roli głównej. O 9. 30 wielkim okrzykiem ogłoszono rozpoczęcie spływu - do autobusów i na start. Czyli do Świnnej Poręby.
      W imprezie uczestniczy 130 osób, toteż cała polana kajaków i ludzi. Z Iwonką idziemy w krzaki, za tak zwaną potrzebą i to jest nasz pierwszy błąd. Dostał nam się ostatni kajak z urwaną rączką. Na przenioskach kajak, którego nie ma za co złapać, to samobójstwo dla kobiet. Odczułyśmy to już na jazie w Wadowicach, gdy musiałyśmy ciągnąć go pod górę z brzegu, by ominąć budowlę w poprzek rzeki. Na szczęście Rysiek nam pomagał. Całe dwa dni. Pierwsza nauczka: najpierw wybieramy kajak, potem sikanie i zdjęcia.

2 (657 kB)

Rusałki czy topielice?

      Płyniemy Skawą. Ta rzeka ma swoje kaprysy. Czujemy to od pierwszych metrów – prąd ściągający na boki, zatopione pniaki i drzewa, które jakoś trzeba ominąć, gałęzie nad samą taflą wody, pod którymi trzeba się schylić, by nie podrapać twarzy. I nurt tak silny, że trudno manewrować kajakiem. Coraz częściej myszkujemy od brzegu do brzegu. Na zegarku 13.00, czyli dopiero godzina na wodzie. Mamy dziś płynąć około pięciu godzin.
      Nagle... prąd wbija nas w kamyki po lewej stronie rzeki, odpychamy się, wiosłujemy, kajak się obraca. Usiłujemy nad nim zapanować, ale nic z tego, nurt porywa nas i pcha na prawy brzeg. Siedzę z przodu. Widzę coraz szybciej zbliżające się konary. Wiszą nad wodą ze cztery metry od brzegu. Wpadamy w nie. Kajak obraca się bokiem. Błyskawicznie nabiera wody. Krzyczę: - Na drzewo. Woda mnie zalewa, nie mogę wyjąć nóg z dziobu. Chwytam konar nad sobą i ostatkiem sił podciągam się na nim.
      Wydostałam się. Wiszę. Ręce bolą. Przeskakuję na rękach na grubszą część konara. Zahaczam się nogami. Jest. Wlazłam. Patrzę za Iwoną. Głowa wystaje nad wodą. Próbuje wyjść na drzewo, ale ześlizguje się. Podaję rękę. Siada na konarze obok mnie. Poniżej nas kajak dnem do góry. Trzęsiemy się. Woda lodowata. Cień. Zimno.
- Wyciągnij nogi z wody, nie możemy się wychłodzić – mówię.
Opieramy stopy na gałęziach.
- Patrz, kajak ucieka – pokazuje po chwili Iwona.
Z nim wiosła, baniak z portfelem i dokumentami, kurtka, jedzenie, plecak Iwony.
Skoczyć? Nie skoczyć? – zastanawiam się. Patrzę w dół. Pod nami woda. Kryje. Zostaję. Kajak, drwiąc z nas, leniwe odpływa. Z sekundy na sekundę jest coraz dalej i dalej. Znika.
      My obok siebie na równoległych konarach nad wodą, kawał od brzegu. Samiutkie. Mokre. Dygocące z zimna i strachu. Patrzę na siebie, na Iwonę i mówię:
- K…. , rusałki!
Wybuchamy śmiechem. Głęboko. Do końca. To oczyszcza, uwalnia stres. Przybijamy piątkę. Co dalej?
Proponuję: - Siedźmy spokojnie, zaraz nasi przypłyną to nam pomogą.
Nie miałam świadomości, że nasi są daleko na przedzie, my z wikingów płynęłyśmy ostatnie. To błąd numer dwa. Wniosek: należy płynąć w zasięgu wzroku grupy.
      Czekamy. Czas się dłuży. Daleko, przy drugim brzegu przepływa dwóch kajakarzy na totalnie dziwnym kajaku. Krzyczę:
- Przygarniecie dwie rusałki-topielice?
- Nie ma jak – słyszę.
Rozumiem. Więc siedzimy dalej. Mija nas facet w jedynce. Wiem, że pojedynczy kajak jest szybki, zwrotny i pływają nim wytrawni kajakarze. Wołam. Pyta jak pomóc. Proszę, by dogonił nasz kajak i zastopował go na kamieniu czy drzewie. Natychmiast przyspieszył. Siedzimy dalej.
      Iwona podejmuje męską decyzję: - Ewa, musimy dostać się na brzeg!
Rusza pierwsza, ostrożnie stawiając stopy. Myślę: - Ja 75 kg żywej wagi, Iwona podobnie. Czy konar wytrzyma? Nadsłuchuję trzasku. Cisza. Iwona już na brzegu. Teraz ja. Powoli. Po drzewie. Na czworakach. Doszłam. Ulga. Rozglądamy się wokoło - brzegiem iść się nie da. Co dalej? Mija nas mężczyzna na dwójce, z przodu miejsce puste. Proszę, by zabrał jedną z nas. Waham się: - Zostawić Iwonę czy nie? Ktoś musi poszukać ratunku. Płynę z nim. Wybawicielem okazał się Andrzej z naszej grupy wikingów, na spływie był pierwszy raz.
      Po 15 minutach manewrowania z nurtem wybawiciel i ja widzimy odwrócony kajak na brzegu. To nasz. Obok ludzie. Wylewają wodę. Dominuje wysoki, przystojny mężczyzna. Nie znam go. Wysiadam i proszę Andrzeja, by wrócił po Iwonę. Wiem, że trudno, bo pod prąd. Płynie. Rozmawiam z przystojniaczkiem. Co zrobić z kajakiem bez wioseł i dwoma topielicami? Decyduje, że będzie holował kajak, a ja popłynę z Andrzejem, dla Iwony kogoś znajdziemy. Szukamy liny. Nie ma. To błąd numer trzy. Wniosek: przed spływem spakować linę do bukłaka.
      Ktoś przedziera się przez przybrzeżną wiklinę. To chłopak od nas, wikingów. Przynosi wiosło. Całuję go z radości. Jesteśmy uratowane! Andrzej przypływa z Iwoną. Znajduje się reszta rzeczy. Ktoś z rzeki krzyczy, że ma drugie wiosło. Idę po nie. Damy radę. Spychamy kajak na wodę. Płyniemy. Przed nami jeszcze ponad 20 km.

Ptaki tańczą dla nas

3 (95 kB)

      Nurt bulgoce, poniewiera nas od brzegu do brzegu, podskakujemy, fala za falą zalewa mnie od brody aż po tyłek. To urok pierwszego w kajaku. Ale nic mnie już nie rusza. Przypominam sobie słowa Szymborskiej „Nic dwa razy się nie zdarza”. Wbijam je do mózgu. Nie boję się. Płynę. Bo nie ma wyjścia.
      Na jazie w Grodzisku czeka na nas Rysiek. Wie o naszej wywrotce. Pomaga przenieść kajak.

4 (172 kB)

      Ledwo żyjemy. A na brzegu sielanka. Jakby inny świat. Ktoś śpi w kajaku. Ktoś się śmieje. Sędziowie prowadzą luźne rozmowy. Patrzę, a przy nich moja czapka z charakterystycznym napisem: Pirania. Pytam zdziwiona - Skąd tutaj? Odpowiadają, że ktoś wyłowił.
      Z tego miejsca zaczyna się wyścig na 6 km. Oczywiście, że startujemy. Ustawiamy kajak. Znowu nas nie słucha. Odwraca się tyłem. Rysiek się śmieje i pokazuje przeciwną stronę: - Kraków jest tam! Manewrujemy. Mielizna. Ktoś popycha. Ruszamy. Iwona liczy: raz - dwa, raz - dwa. Płyniemy rytmicznie. Dajemy z siebie wszystko. Przecież to wyścig. Ręce bolą. Zaciskam zęby.
      Wraz z przepływanymi kilometrami zmienia się krajobraz, koryto rzeki robi się szerokie, nurt spokojniejszy. Przed nami ptaki. Białe z czarnymi główkami. Siedzą na tafli wody, latają nad nami. Zawracają. Są blisko.
Coraz bliżej. Nie boją się. Czy my jesteśmy częścią rzeki, że nie reagują na człowieka? Wirują nad nami, jakby nas nie było. Jest cudnie. Chwilo trwaj!
- Iwonka, bądź człowiek i daj zrobić zdjęcia. I tak pewnie będziemy ostatnie. Jest taaak pięknie... – błagam.
- Rób. Ptaki tańczą dla nas – mówi zachwycona.
Zwalniamy. Milczymy zapatrzone w ptaki nad nami. Robię zdjęcia. Nagrywam. Chłonę wszystko dookoła. Czuję się cząstką tej natury. Czuję się wolna jak ptak nade mną. Świat się zatrzymał.
      Słyszymy chlupot. To Rysiek nas dogania, patrzy, mija. Natychmiast przyspieszamy. Meta. Dobijamy do brzegu. Przed nami mężczyzna. Mówi, że to on uratował nam kajak. Przepraszam, że nie poznałam i dziękuję. Tłumaczę, że stresie nie pamięta się twarzy. Wybacza. Chłopaki taszczą nasz kajak na brzeg.
      Myślę: dobrze, że nas Gieniu nie widział na tym drzewie, bo napieprzałby się z nas do końca życia. Nie mam sił. Czuję się zmaltretowana przez rzekę. Nagle słyszę, że Gieniu też miał wywrotkę. Na samej mecie. I tradycyjnie on-luzak wyskoczył na płytką wodę, a Jasia, partnerka, z drugiej strony kajaka wpadła po pas. Poczułam ulgę: na szczęście nie tylko my. I kolejna informacja. Andrzej wpadł w drzewo i złamał kajak. Tym razem wyrzuty: a może to przez nas, bo nadwyrężył siły transportując jedną po drugiej i płynąc pod prąd.
      Jesteśmy na naszym polu namiotowym. Jaka ulga. Można się przebrać. Zaraz będzie obiad.

Ponton czy kajak

5 (145 kB)

      Przyjeżdża Anka i Ewcia. Opowiadamy o swoich przygodach. Na zakończenie dnia organizatorzy przygotowali turniej drużynowy sportowo-umysłowy. Konkurencje są różne – bieg z kubeczkiem z wodą stojącym na wiośle, rzut piłką do kajaka, skakanka, poprawne ubranie kamizelki asekuracyjnej. Pytania zamknięte dotyczą m. in. rodzajów kajaków, rzek polskich, okolicy, w której się znajdujemy. W rzucie do kajaka najlepsza była Ania – trafiła 2 razy, na skakance ja – 10, Agnieszka – 8, a z kubkiem na wiośle nie mieliśmy problemu, bo trenowaliśmy wcześniej, największą wprawę miała w tym Beata.
      A wieczorem grill, ognisko, gitara. Pojawia się Jacek – główny wędrowiec i Danusia. I drugi Jacek. Śpiewom nie ma końca. Iwona wraca do Krakowa, martwię się, jest przeziębiona. Ja sama w namiocie – ani chłopa, ani grzałki, ani Iwony. Myślę: a gdybym wtedy… to nie wpadłybyśmy… Szukam błędu. I zasypiam, tradycyjnie trzęsąc się z zimna.

Dzień drugi

      O piątej budzą mnie ptaki. Wychylam głowę z namiotu. Po murawie spaceruje Gienek. Czyżby szef wszystkich szefów pilnował nas całą noc? Pytam: - Gieniuś cóż tak chodzisz…?
- Szukam wczorajszego dnia – odparł.
Hmmmm…..
      Wracam do śpiwora. Powoli pole namiotowe ożywa. Śniadanko na trawie, kawa w słoiku, bo zapomniałam wziąć kubek. I przygotowania do startu. Dziś luz, tylko trzy godziny na wodzie. Jako partnera dostałam Ankę – szefową klubu, mistrzynię wioseł. Cieszę się bardzo, bo przy niej o nic nie muszę się martwić. Niepokój czy rosnący strach przed wodą zniknął.

Ile spływów tyle zanurzeń, czyli Ewcia w roli głównej

6 (144 kB)

      Godz. 9.30 – ściągamy kajaki na rzekę. Ruszamy. Niesione przez nurt pokonujemy sprytnie zakręty. W oddali widzę dwoje ludzi na brzegu totalnie mokrych. Przed nami ostry zakręt i zwężenie. To tu się skąpali i to 20 minut po starcie – myślę. Ania mówi: - Czekaj! Nic nie rób! Z prawej! Wiosłuj!
Adrenalina mi wychodzi uszami. Jest ciężko. Przeszliśmy. Znowu luz.
      Nagle krzyk: - Ewcia leży! Do brzegu! Wiosłujemy na maksa. Dziób wbija się w brzeg. Biegniemy. Jest już Rysiek i Agnieszka. Dobija Michał. Też biegnie. Ewcia stoi na kamykach, Zygmunt z kolegą przewracają jej kajak usiłując wylać wodę. Patrzymy na nią. Mokrusieńka. Śmieje się. Pozuje do zdjęć. Miss Mokrego Podkoszulka. Tradycja zachowana – ile spływów, tyle zanurzeń. Cóż, na każdym spływie zaraz po starcie zalicza wywrotkę. I tak od dwóch lat.

Królowa polskich rzek

      Rysiek zmienia osady. Patrzę z lękiem czy mi zabierze Ankę. Nie zabiera. Beata płynie na jedynce, a Ewcia z Agnieszką. Rysiek z Andrzejem, partnerem Ewci. Ruszamy. Koryto się rozszerza, jest spokojnie. Znowu przenioska. Ciężka, prawie pionowo. Miniwodospad. I znowu ustawiamy się na wodzie. Rysiek dogląda swoich wikingów. Sielanka. Nie ma zakrętów, szybkiego nurtu i korzeni. Płyniemy w dwa, trzy kajaki obok siebie, rozmawiamy, dojadamy wczorajszą kiełbaskę z grilla.
      Beata na jedynce pięknie się prezentuje, lekko manewruje na wodzie. Podziwiam, bo widać, że kajak ją słucha. Śmiejemy się, że prowadzi rekrutację, bo od dobrej chwili towarzyszy jest chłopak również na jedynce. To Michał z Rybnika. Udowadniają wyższość Ślązaków nad krakowianami w relacjach męsko-damskich. Zbliżamy się do miejsca, gdzie Skawa wpływa do Wisły. I szok. W wodzie jest wszystko – obok nas przepływa butelka, potem druga, puszka z piwa, trampek, druga puszka, słoik po musztardzie. Zygmunt wyławia piłkę do kosza. Bierze ją jako trofeum. I dalej butelka za butelką. Przykro. Smutno.
- Tak wygląda Wisła, królowa polskich rzek – komentuje Anka
      Z każdym kilometrem mniej śmieci, powoli zaczyna robić się normalnie. W oddali prom i meta. Koniec. Pokonaliśmy 10, 3 km. Autobusem na pole namiotowe, suszenie, pakowanie, obiadek. Czekamy na zakończenie spływu.

7 (106 kB)

Wikingowie na podium

      Na stole poustawiane medale, dyplomy, tajemnicze worki, torby. Czy zgarniemy nagrody? Ilu z nas stanie na podium? Napięcie rośnie. Niespodzianka. Komandor wyczytuje nasz klub - KTW Wiking – II miejsce drużynowo i puchar prezydenta Wadowic. Ania pięknie mówi do nas: - To My! To Wy!
      Potem szok dla mnie. Słyszę: Ewa Bugno i Iwona Alechnowicz – III miejsce w wyścigu i brąz. Dzika radość. Mój pierwszy medal w kajakarstwie i to już na czwartym spływie. W głowie myśl: - Przecież zwolniłyśmy, stałyśmy, fotografowałyśmy ptaki. I następni: II miejsce – srebro – Beata Brzychczyk i Małgorzata Okojew, I – Paweł Radliński i Renata Radlińska, III – Zygmunt Jabłoński i Wojciech Smoła. Gratulacje, dyplomy, medale. Dostajemy nagrody – rozkładane krzesełka.

8 (175 kB)

      Rysiek jest z nas dumny. Ania też. Cieszymy się. Michał ochrzania mnie:
- Ptaków Ci się zachciało! To spływ, a nie ornitologiczna wycieczka! Śmiejemy się. Czekamy na autobus.
      Myślę o Iwonce. Nie ma jej z nami. Kuruje się w Krakowie. Co u niej? Nie wie o medalu, bo telefon utopiony. W domu odbieram od niej wiadomość na facebooku: „Ewa, z Tobą nawet tonięcie może być śmieszne”. A więc ok.

Ewa Bugno
Fot. Ewa Bugno

Relacja fotograficzna - Ewa Bugno

dzień pierwszy - 19.05.2018
dzień drugi - 20.05.2018
Powrót

copyright