Kierownicy wycieczki: |
Adam Gaweł i Agata Wdowiarz |
Kolejny wyjazd na Minčol. Z tymi Minčolami to trzeba uważać, bo jest ich w Czechosłowacji bądź ile, więc najpierw trzeba pojechać do właściwego kraju, a potem jeszcze nie wyjść na sąsiednią górę, bo to też może być Minčol! Tym razem był to Minčol w Górach Czerchowskich, czyli już prawie pod Preszowem. Ale dotarliśmy tam bez perturbacji, jakie ponoć zdarzyły się dnia poprzedniego, gdy Władek dostał dość „przewiewny” bus. 😉. Nasz był bez zarzutu, kierowca też się spisał i w dobrych humorach wychodzimy na trasę. Ale najpierw oczywiście pamiątkowe zdjęcie. Nasza wizyta w odludnej Livovskiej Hucie wzbudziła sensację jak bez mała lądowanie Jamesa Cooka na Tahiti. Co prawda miejscowi nie przybiegli z podarkami, lecz z aparatami, ale niewątpliwie nasz pobyt tam zostanie odnotowany w miejscowych kronikach. My jednak ruszamy na trasę. Początek mało obiecujący; ot takie żmudne pięcie się lasem bukowym. Las ładny… ale bukowy to każdy ładny. Ale za to potem, po dojściu na Łazy las się kończy i…
odkrywają się cudowne panoramy na wszystkie strony świata… No dobra, może nie świata, Słowacji 😊, ale i tak jest bajkowo. Tym bardziej, że wbrew prognozom, które straszyły burzami, niebo jest prawie bezchmurne. Stąd do szczytu już nie daleko, a tam zasłużony popas.
(Hmm, ile razy mam powtarzać, żeby nie robić mi zdjęć z boku ☹)
No, ale trzeba ruszać dalej, by zdążyć na wieczór do Krakowa, bo to rzekomo dzień, który ma zaważyć na losach świata, a przed nami jeszcze trochę drogi. Po dłuszym zejściu lasem, wychodzimy znów na otwartą przestrzeń, a…
tam widać ruiny zamku w Kamenicy. Najpierw trzeba jednak zejść stromą, pylistą rynną (coś jak pod Żarem w Pieninach Spiskich). Techniki są różne, ale koniec końców wychodzimy na rozległą łąkę i… zaczyna grzmieć. Grzmi niby daleko, ale teren otwarty. Grupa śmiało jednak wchodzi na ruiny zamku i rzeczywiście obawy okazały się bezpodstawne, bo burza poszła bokiem. A z zamku widać już czekającego na nas busa. Jeszcze tylko krótkie zejście ścieżką edukacyjną i już jesteśmy na mecie, a tam prócz busa, czeka na nas piwo, które jakoś się kupiło i schłodziło, mimo że na Słowacji w niedzielę prawie wszystko zamknięte. O tym, że problemy z gastronomią są, dowiadujemy się w drodze powrotnej. Jako że jest jeszcze dość wcześnie, pada propozycja zjedzenia czegoś, korzystając z uroków miejscowej kuchni. Uroków to może zbyt grube słowo, gdyż kuchnia słowacka słynie z tego, że niczym się nie wyróżnia, no może oprócz tego całkowicie pozbawionego jakiegokolwiek smaku wyprażanego syra. Ale nawet to nie będzie nam dane. Pierwsza knajpa w Mniszku nad Popradem broni się przed nami mostkiem z ograniczonym tonażem. Agata leci na zwiad, ale generalnie jest komplet i dla tak „licznej” grupy miejsc nie ma. Nic to, za chwilę jest kolejna, a tam pustki. Zwiedzeni tym, wchodzimy do środka. Oprócz dwójki gości wszystkie miejsca wolne. Jest i właściciel, który szybko rozwiewa nasze nadzieje na jakikolwiek ciepły posiłek. Stwierdza, że jest sam i takiej grupy nie ogarnie. I tu widać różnicę między Polską, a Słowacją. U nas właściciel takiego przybytku na odludziu stwierdziłby, że pana Boga za nogi złapał i nie pozwolił grupie odejść. Zaraz by całą rodzinę zagonił do kuchni. Nawet babkę by z grobu wykopał, by pomogła obierać ziemniaki, a tam majiteľovi sa to neoplatí. I co mu zrobisz? Dobra, nie to nie, zjemy w domu. Niektórzy nawet zadowoleni, bo mają daleko do lokali wyborczych, a wieczór się zbliża. Koniec końców wszyscy, którzy chcieli, zdążyli zagłosować. Jedni z sukcesem, drudzy wręcz przeciwnie. Wynik wszyscy znamy. Jednak wbrew obawom co poniektórych, w poniedziałek koniec świata nie nastąpił. Powiem więcej, świat nie odczuł zauważalnej zmiany. A my też dalej będziemy jeździć na wycieczki, nadal będziemy się dobrze bawić i do zobaczenia na szlaku.
Regi