kontur (2 kB)
matragona01 (7 kB)

Szlak Dolinek Jurajskich 1

Wygiełzów (skansen) - Chrzanów

25.09.2022 r.

Linia
Kierownik Wycieczki: Marzena Chyba
wygielzow (565 kB)
Wygiełzów – Nadwiślański Park Etnograficzny (zdjęcie ze strony muzeum)

Szlak Dolinek Jurajskich to znakowany kolorem żółtym, średniodystansowy szlak turystyczny, który rozciąga się pomiędzy miejscowościami Chrzanów i Sułoszowa (zamek Pieskowa Skała). Mając 89,4 km, jest jednym z dłuższych szlaków wytyczonych na terenie Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Nazwa szlaku pochodzi od licznych, pełnych uroku dolin i wąwozów, które są główną atrakcją przyrodniczą południowej części Jury.

Wędrówka ścieżkami szlaku Dolinek Jurajskich daje możliwość zdobycia Regionalnej Odznaki Turystyczno-Krajoznawczej „Miłośnik Jury”.

(Źródło: Wikipedia)

milosnik_jury (60 kB)     milosnik_jury2 (24 kB)

Regulamin odznaki dostępny jest pod linkiem:

Regulamin

Atrakcje przyrodnicze i krajoznawcze na trasie wycieczki:

Linia

Trasa piesza:

Żółty (0 kB) Wygiełzów – rez. Bukowica – Zagórze – Pogorzyce – Chrzanów (PKP)

Długość trasy: 14 km
Szacowany czas przejścia wg mapy: 4:15 h

Linia fot01 (90 kB)

Perszerony, jednorożec, Antek, Święta Rozalia i tylko smoka brakowało.

25 września 2022 Szlak Dolinek Jurajskich Wygiełzów Skansen - Lipowiec - Kapliczka i źródełko Świętej Rozalii - Rezerwat Bukowica - Zagórze - Wąwóz Smolarnia - Chrzanów.

W ostatnią niedzielę miałem kontynuację zupełnie niezamierzonego maratonu wycieczek w ramach OTP który zacząłem sobotnią trasą szlakiem Twierdzy Kraków. Co prawda wycieczka w ostatnią niedzielę września była na szczęście planowana od jakiegoś czasu gdy zapisałem się u Pani Prezes Matragony na pierwszą wyprawę szlakiem Dolinek Jurajskich. Z powodu tego, że wycieczki "nizinne" są jakoś tak traktowane jako gorsze przez większość turystów którzy wybierają kierunki typowo górskie, szefujące klubowi dwie Pani Prezes, Helena i Marzena założyły od razu, że grupa żeby wypełnić busa się nie zbierze. Przez to ekipa na miejsce startu miała dotrzeć środkami komunikacji zbiorowej i wrócić do Krakowa również w ten sam sposób. Zbiórka na dworcu autobusowym MDA została zarządzona na godzinę ósmą czterdzieści. Mniej więcej o czasie pojawiło się w sumie siedemnaście chętnych do spaceru osób. Tuż przed dziewiątą podjechał na stanowisko G7 bus. I tu pojawił się mały zgrzyt. Pojazd miał dwadzieścia miejsc siedzących i trzy stojące, a oprócz nas zamierzało jeszcze wsiąść sześć osób. Czyli pełny full usmieszek (1 kB). Oj zabaczyć minę Marzeny przygotowującej plan wycieczki bezcenne. Gdyby pojawił się jeszcze jeden pasażer z kupionym wcześniej biletem to chyba by trzeba było grać w marynarza kto nie jedzie. No, ale na szczęście wszyscy się zmieściliśmy i ruszyliśmy w prawie godzinną jazdę w stronę Wygiełzowa. Jazdę w czasie której można się było zdrzemnąć, pogadać lub posłuchać ciekawych rozmów. A z tymi ostatnimi to, zaskoczyły mnie mocno bliźniaczki Ania i Basia, młodsze wnuczki Heleny. Marzenie która z nimi wcisnęła się na podwójny fotel opowiadały o swoim hobby. Zbieraniu figurek koni. I tu okazało się, że nie jakiś tam zabaweczek tylko modeli dokładnie odwzorowujących najróżniejsze rasy koni. Szczególnie zaimponowała mi ich wiedza o uwielbianych przezemnie ciężkich koniach roboczych czyli perszeronach. Na szczęście po chwili okazało się, że obie są normalnymi dzieciakami bo pochwaliły się również posiadaniem całkowicie zabawkowego jednorożca. Nim dojeżdżamy dowiaduję się jeszcze od Mateusza, że zalicza nietypową sytuację bo to zawsze On patrzy z racji swojego wzrostu na ludzi z góry, a w busie zaliczył sytuację odwrotną. Siedział na podłodze u stóp Anny. Zapewne grzejąc Jej stopy i wszyscy spoglądali na Niego z góry . No dobra w końcu bezpiecznie dojechaliśmy, a Wygiełzów powitał nas padającym deszczem więc grupa zaczęła wycieczkę od uzbrojenia się w peleryny, kurtki przeciwdeszczowe i parasole. Zwiedzanie skansenu z przewodnikiem mamy umówione dopiero na godzinę jedenastą więc mamy jeszcze ponad godzinę czasu do zmitrężenia. Marzena prowadzi więc nas w stronę dawnego parku pałacowego żeby pokazać nam dwa pomniki przyrody. Niestety park jest szczelnie otoczony murem, a dwa drzewa są na terenie prywatnym więc nici z zobaczenia na pewno pięknych, tulipanowca i platana. Po tej rozgrzewce ruszamy wśród padających z nieba kropel w stronę skansenu. Zakupujemy bilety i mamy przed sobą ponad pół godziny oczekiwania. Przed deszczem chronimy się pod daszkiem karczmy która niestety jest jeszcze zamknięta, a przy tej pogodzie chciałoby się żurku albo innej polewki na rozgrzanie. Punktualnie pojawia się przewodnik, a wraz z nim jak na zamówienie znika deszcz, a my wyruszamy w podróż do innego świata który już niestety odszedł i można go jeszcze poznawać w takich miejscach. Trafiamy do wiejskich chałup i bogatych domów wyglądających jakby przed chwilą opuścili je mieszkający w nich ludzie. Brakuje tylko gwaru uwijających się przy pracy gospodarzy, pomagających im przy tym dzieciaków których w każdej rodzinie wiejskiej były kiedyś małe stadka. Warzących strawę gospodyń i jej zapachu, kwilących prosiaków, gdaczących kurek, rżących koni i muczących krówek. No, ale od czego jest wyobraźnia, zamykam oczy i już jestem gdzieś w małopolskiej wsi na przełomie XIX i XX wieku i towarzyszę mieszkającym tu Krakowiakom Zachodnim w ich codziennym życiu. Odwiedzam dom sołtysa żeby przepisać część pola dla Jagny mojej najstarszej córki której kończę przed ślubem kompletować jej kuferek z posagiem. Idę pod las do maluteńkiej chałupki Wącławskich gdzie bida aż piszczy, a dzieciaki wysypują się z każdego kątka. Mijam kuźnię gdzie praca aż wre, a iskry sypią się z pod młotów wykuwających kolejne potrzebne w gospodarce narzędzia. Na moście mija mnie bryczka z właścicielem wsi któremu kłaniam się w pas. Wszak dba o nas, a praca jak to mówi proboszcz na mszy uszlachetnia. Jeszcze wizyta w kościele żeby załatwić wszystkie formalności ślubne. Jeszcze przed wejściem do świętego przybytku spluwam i charkam żeby pozbyć się resztek prymki tytoniu którego żucia nauczyłem się jeszcze w czasie służby jej Cesarskiej Mości Franciszkowi gdy biliśmy się z Prusakami pod Sadową. Podobno te napisy które są w całym kościele, a które kazał wypisać ten młody ksiądz co z uniwersytetów dopiero przyjechał głoszą żeby "nie pluć na podłogę". Więc grzecznie wypluwam przed kościołem . Załatwiam wszystko i w końcu wracam do swojej chałupy. Wchodzę na malutki zamknięty dziedziniec i co słyszę. Świnki walą łbami w ścianę chlewika bo głodne, a tu pora karmienia, a jedzonko nie przygotowane. Drę się prosto w niebo "ANTEK HUNCFOCIE TY NIEBOŻEBNY GDZIEŻEŚ SIĘ PODZIAŁ, JAK CIĘ DORWĘ..." No i ten okrzyk Pana Przewodnika wyrywa mnie z marzeń. Znów jestem w XXI wieku. Świecie smartfonów i innych niepotrzebnych tak naprawdę nam do szczęścia gadżetów gdzie gdy nie ma problemów to sami je sobie wymyślamy. Jeszcze na zakończenie tej podróży w przeszłość zostajemy zabrani do dworu którego właściciel mijał nas w bryczce. Co nie widzieliście go usmieszek (1 kB). Tutaj to moja ukochana Babcia, Krakowska Dama by się znalazła bez trudu. Bo to był jej czas i jej miejsce, a resztki jej świata jeszcze mam w domu. W jej starych bibelotach, w marmurowych blatach ponad stuletnic kredensów, w gigantycznym kryształowym lustrze, w starych obrazach zdobiących salon i w resztkach opowieści które gdzieś tam są na peryferiach mojej pamięci.
Przewodnik te półtorej godziny spędzone w skansenie wypełnił nam wspaniałą opowieścią. Zabrał nas w miejsca gdzie przy indywidualnym zwiedzaniu nie mielibyśmy szans wejść, a mojej wyobraźni dał pożywkę dzięki której uśmiech znów nie chciał schodzić z gęby. Z pod samego parkingu pod skansenem ruszamy na dzisiejszą trasę pieszą szlakiem żółtym zwanym szlakiem ziemi Chrzanowskiej. Już na samym początku urywam się grupie realizując swoją potrzebę wybiegania się no i realizując program. Samotnie odbijam w boczną ścieżkę która doprowadza mnie do Kapliczki Świętej Rozalii. Tą niestety zachwycony nie jestem. Nic specjalnego choć miejsce przy niej jest urokliwe i idealne na przerwę gdybym oczywiście miał na to czas. Kusi mnie jeszcze tabliczka kierującą na punkt widokowy i druga wskazująca Grodzisko. Patrzę na mapę. Punkt widokowy poza zasięgiem, ale do Grodziska mam tylko pięćset metrów. Więc przegrywam i podbiegam w górę. No i niestety kolejny zawód. Takie miejsca to trzeba odwiedzać wczesną wiosną albo późną jesienią gdy nie ma wszędzie tych okropnych usmieszek (1 kB) zasłaniających wszystko zielonych liści. Bo tutaj nie widzę nic i nie pomaga nawet moja bujna wyobraźnia. Co innego gdyby na mapie było napisane fort to zaraz bym go znalazł w zarysach nasypów ziemnych i ukrztałtowaniu terenu usmieszek (1 kB)usmieszek (1 kB). No dobra muszę gonić grupę bo ta już ma ponad dziesięć minut przewagi. Wracam tą samą drogą spotykając jedynego tego dnia prawdziwego turystę. No wiecie przecież jak wygląda prawdziwy Turysta. No właśnie tak. Wymieniamy uprzejmości i lecę dalej z tempem podwójnego kroku legionowego (Mariusz byłby ze mnie dumny). Po drodze odbijam do małego doskonale zamaskowanego źródełka również Świętej Rozalii. Fajną kamienną konstrukcję ktoś tylko zepsuł montując na środku niebieską rurkę z której wypływa woda. Wracam na szlak i zaliczam podejście którego nie powstydziłby się Beskid Wyspowy. Kijki opuszczają bezpieczny azyl przy plecaku i pomagają mi w pokonaniu stromego błotnistego w dodatku rozdeptanego przez moją grupę podejścia. Patrząc na ślady ktoś zaliczył pad na kolanko z podpórką ręką, a ja nie chce. Już na prostym leśnym odcinku zaliczam kolejną przeszkodę. Mój wzrok przyciąga ruch na jednym z krzaków. Jakieś ptaszki, sikorki, nie moje ulubione raniuszki. Przez chwilę próbuję zrobić zdjęcie prześlicznym puszystym białym latającym kuleczką, ale te są za szybkie, a ja nie mam czasu żeby się na nie zaczaić. Mijam wzniesienie Bukowica i po prawie godzinie od odłączenia się od grupy spotykam ją przy kolejnym na trasie źródełku gdzie została zarządzona przerwa na której końcówkę też się załapuje. Miejsce piknikowe naprawdę piękne, usytuowane pośród bukowego lasu chronionego przez rezerwat. Dwadzieścia minut po godzinie czternastej ruszamy w dalszą drogę. Cały czas żółtym szlakiem który na chwilę prowadzi nas przez cywilizację docieramy do Zagórza. Tutaj udaje się Marzenie i nam razem z Nią zobaczyć piękny pomnik przyrody którym jest ogromna Lipa. Kolejną atrakcją jest stary wapiennik. Idąc na szpicy prawie go mijam. Szukam kamiennej konstrukcji , a znajduje monstrualnych rozmiarów metalowy walec. Jak on ocalał tu przed palnikami złomiarzy. Nikt tego nie wie. Za chwilę jest nam dane trafić w Góry. No co tak nazywa się przysiółek przez który poprowadzono szlak. Trafiamy tu chyba na najwyższy punkt dzisiejszej wycieczki. Na wysokości jakiś 360 metrów u stóp wzniesienia Starej Żelatowej jest na skałach punkt widokowy. No, ale widok tutaj nie jest ważny. Gwiazdą jest kotek którego widzą trzy wnuczki Heleny no i przy okazji bardzo dzielne i w pełni profesjonalne turystki. Malowniczym łukiem nasz szlak obchodzi Starą Żelatową i już po chwili doprowadza nad do najbardziej dzikiego odcinka wycieczki, Wąwozu Smolarnia. Wąwozu pełnego błota z kolejnym, dla mnie już trzecim tego dnia źródełkiem. To jak w bajce wypływa z pomiędzy korzeni wiekowego drzewa. W ogóle jakoś tak wychodzi, że ostatnie wycieczki Matragony są pełne źródełek. Opuszczamy piękny wąwóz i w zasadzie wracamy do cywilizacji bo dochodzimy do Chrzanowa gdzie ma być koniec wycieczki. Nic bardziej mylnego bo okazuje się, że przed nami w drodze na przystanek PKP jest jeszcze pięć kilometrów. Nawet nie wiedziałem, że to miasto jest tak rozległe. Jeszcze zaliczamy całą grupą małe zgubienie się, ale dzięki temu możemy zobaczyć jak przyroda upomina się i odzyskuje co do niej należy. Przechodzimy obok czterotorowej linii kolejowej powoli zarastanej przez las. Dochodzimy do Koloni Stella jak żywo kojarzącą mi się z najstarszymi osiedlami Nowej Huty i wracamy w dzicz. Czeka nad jeszcze jeden leśno, łąkowy odcinek po którym już na stałe wracamy do asfaltowo betonowej dżungli. Jeszcze oczekiwanie na podmiejski pociąg i debata nad cudownym rozmnożeniem torów i peronów w Chrzanowie no i koniec kolejnej fajnej przygody i fajnego przełażonego weekendu. No i tylko wielkim nieobecnym okazał się SMOK usmieszek (1 kB).

Endrju Szczypiorek

fot2 (119 kB) Linia
Relacja fotograficzna - Endrju Szczypiorek
Relacja fotograficzna - Helena Grzywacz
Linia
copyright