kontur (2 kB)


Czasopismo: "Na Szlaku"
Data publikacji: Grudzień 2001
Autor: Stanisław Grabowski

Obrazki bieszczadzkie

Jeżeli ktoś spędził dziecięce, młodzieńcze lata w Gorlicach, tak jak ja, to zna kolejowe połączenie miejscowości leżących między Beskidem Niskim, a Pogórzem Karpackim z Krakowem i Śląskiem. Pociąg pośpieszny relacji Zagórz - Gliwice nazywał się "Bieszczady", w przeciwieństwie do pociągu osobowego, który zgodnie z kolejowym zwyczajem nie miał żadnej nazwy. Połączenie dość wygodne dla młodzieży studiującej w dużych ośrodkach akademickich i dla turystów pragnących udać się w Bieszczady. Już samo określenie "pojadę Bieszczadami" lub "przyjechałem Bieszczadami" było nobilitujące, choć żaden kawałek torów nie prowadzi przez w/w owiane pokusą góry.
Na tej trasie w Zagórzanach, wiele lat temu, wsiadł do pośpiesznego wracającego z Zagórza, młody chłopak. Usiadł na wolnym miejscu (o co często było trudno) i znalazł się naprzeciw zwalistego mężczyzny we flanelowej koszuli, z kilkunastodniowym zarostem, w solidnych, ciężkich butach, z tkwiącym przy pasie fińskim nożem. Powyżej na półce leżał wielki plecak tzw. dupak (ponieważ przy dźwiganiu w znacznej mierze opierał się na dolnej części pleców). Ten turysta wracał z Bieszczadów. Nawiasem mówiąc, wolę to określenie niż "z Bieszczad". Są na to lingwistyczne uzasadnienia, a najkrótsze jest z analogii Beskidy - Bieszczady (forma liczby mnogiej), a więc turysta wracał z Beskidów, z Bieszczadów, a nie z Beskid !). Nawiązała się rozmowa, posiane zostało ziarno przyszłych celów, zanim pociąg wtoczył się do Krakowa.

II

Wrzesień 2001, spotykam na nowohuckiej ulicy Edka Zajmę, V-ce prezesa KTG O/PTTK przy Hucie Sendzimira i dowiaduję się, że jest wyjazd w Bieszczady; 4 dni z początkiem października. Było tylu chętnych, że zorganizowano drugi autobus. Miejsc wolnych już nie ma! Imprezę właściwie rozkręcił Rysiek Wawiórko nasz wspólny kolega przodownik. Zdobył fundusze na dofinansowanie imprezy dzięki poparciu Andrzeja Dedo. Chętnych na wyjazd było aż nadto, wyraźnie widać, że chcą jechać m.in. rodziny z dziećmi i mniej i bardziej wytrawni turyści. A ja?
Nagabuję Ryśka czy na pewno nie ma dla mnie miejsca? Pamiętać będę zawsze, jak 3 lata temu, na promie z Malmoe do Świnoujścia zrobił mi leżące miejsce na ławce na nocną drzemkę: ty pojedziesz samochodem to musisz się jakoś wyspać - miejsc na ławkach było mniej niż chętnych. Wartość tej decyzji podwyższa fakt, że Rysiek jechał z innym kierowcą! Miejsc w Bieszczady nie ma. Działa magia jesieni najpiękniejszej właśnie w tych górach. Dowiaduję się, że wcześniej już zapisali się m.in. moi starzy koledzy z narciarskich szlaków: Rysiek Oremus i Heniek Żak.
Za parę dni telefon od Ryśka: mam dla ciebie 3 miejsca. - Dziękuję! Ale będziecie spać w Kalnicy, a nie w Wetlinie i pomożesz mi potem na trasie. - Bardzo dobrze!

III

Ponad setka turystów w 2 autokarach zdąża z Krakowa przez Zakliczyn, Ciężkowice, Gorlice, Duklę, Komańczę na miejsce zakwaterowania. Rysiek w swoim autobusie, jak przystało na dobrze przygotowanego kierownika, objaśnia dokładnie przejeżdżane miejsca. Znana mi świetnie ziemia gorlicka, nosi do dziś liczne ślady z krwawych walk o przełamanie linii frontu z I wojny światowej w maju 1915 roku. Mijamy przydrożne cmentarze jeden, drugi, trzeci. Za Gorlicami na odcinku paru kilometrów widać liczne szyby naftowe z drzemiącymi kiwonami.
Ropa naftowa przyczyniała się do rozwoju tych ziem od 2 połowy XIX w. Jeszcze dziś wydobywa się ją w małych ilościach i przerabia w miejscowej rafinerii.
Okolice Dukli i Przeł. Dukielskiej to kolejny szlak poległych dziesiątków tysięcy żołnierzy w jesieni 1944 roku - po prawie 30 latach Beskid Niski znów był teatrem wojny. Bez turystów. Jedziemy; wschodnia część Beskidu Niskiego trochę dzika, słabo zaludniona, ale piękna. Z okien autobusu widać zarastającą ziemię po upadłych PGR-ach.

IV

W Kalnicy szybko kwaterujemy się w ośrodku wczasowym Bogdanka. Z uwagi na późną godzinę, Rysiek rezygnuje ze zdobywania bliźniaczej parki: Okrąglik (1101 m npm.) i Fereczata (1102 m npm.). Oba szczyty choć leżą na głównym szlaku beskidzkim poczekają na nas na pewno. Przy okazji konfrontuję wysokości granicznego Okrąglika z map: PPWK 1970 - 1098 m., 1976 - 1100 m., a z 2000 - 1102 m. Zjawisko to nazywa się postępem arytmetycznym, ale nie ma zastosowania do wszystkich szczytów; czekam od dawna na "wzrost" np. naszych Rysów, aby przekroczyły magiczne 2,5 tys. metrów i nic!
Zamiast powyższego, jest spacer wzdłuż rzeczki Wetlina do rezerwatu "Sine Wiry". To miejsce właśnie polecił Julek Wysłouch we wrześniowym numerze "Na Szlaku". Sine wiry były, ale czas wieczorny naglił do odwrotu, więc Szmaragdowego Jeziorka już nie zobaczyliśmy. To jest najlepszy pretekst, żeby tam wrócić. W dodatku najnowsza mapa PPWK jeziorka nie pokazuje, a ta sprzed ćwierć wieku - tak. Podobnie jak Julka, nas też zdenerwowała nieuprawniona terenówka, która przemknęła tam i z powrotem, choć wkoło spokój, cisza i odludzie.
Na drugi dzień już nie ma żartów, wyjście na połoniny Wielkiej Rawki (1304/1302 m npm.) z Przeł. Wyżniańskiej. Dane są z mapy z roku 2000, bo w wyd. 1976 Wielka Rawka liczyła 1304/1307 m npm. Na samych wierzchołkach wysokości jakby się niwelowały, bo otaczało nas pełne mleko, zero widoczności. Ale zanim zaznaliśmy bieszczadzkiego mleka, trzeba było uiścić myto, kupując bilety wstępu do BPN. Bilet kupuje się w budce i po prostu wchodzi; nie ma tam dodatkowego cerbera, który jak widziałem w Tatrach, jeszcze sprawdza i kasuje bilet. Po drodze bacówka "Pod Małą Rawką", gdzie nie tylko młody Jasio Zajma fotografuje się w... dybach, stojących nieopodal.
Grupka bardziej wytrwałych, zamiast schodzić do Ustrzyk Górnych, robi jeszcze wypad na Krzemieniec/Kremenaros, czyli na punkt, gdzie stykają się granice 3 państw. Stoi tam znany już, choć nowy kamienny wielościan o podstawie trójkąta z państwowymi herbami.
Przy zejściu do asfaltu wiodącego do Ustrzyk znów budka BPN - punkt informacyjno kasowy, ale na szczęście urzędnik-artysta nie pobiera opłat za wyjście. Na to jeszcze w górach nikt nie wpadł ! W/w człowiek zabija sobie czas rzeźbieniem w drewnie i oferuje postacie, maski, a nawet ozdobne maczugi i kostury (za uzasadnioną opłatą).
Wieczorem było zaplanowane ognisko w Wetlinie z tradycyjnymi kiełbaskami pieczonymi na patyku, gitara, śpiewy i uwaga zadowolonego Gienka Halo - prezesa KTG: opisz to dobrze! Aha, jeszcze piwko - też było.
Trzeci dzień to następna mała korekta planu; utrzymujemy możliwość małego i dużego wariantu wycieczki. Punkt wyjściowy ten sam - Wołosate i tu jestem trochę zaskoczony, bo na niebieski szlak wiodący na Tarnicę (1346 m npm.) wysypuje się spory tłum turystów z różnych pojazdów mechanicznych. Jest niedziela, zapowiada się śliczna pogoda, w dali na szczycie widać metalowy krzyż. Robię zdjęcie i załączam je potem do artykułu.

W drodze na Tarnicę.

Po drodze mijam różne grupki wracające z góry, sam idąc szybciej wyprzedzam wielu. Nie mogę się nadziwić różnorodnemu ubiorowi niektórych wycieczkowiczów, zupełnie jakby wyszli na spacerek. Na szlaku każdemu mówi się cześć, dzień dobry, ale tutaj niektórzy o tym nie wiedzą i są głusi. Prowadzę mimo wszystko, edukację z blachą na piersi i każdemu kłaniam się pierwszy. Szczyt z korony Gór Polskich - wieje jak diabli, ale satysfakcja dla wielu. Mój 15 letni Mateusz zdobywa 18-ty punkt z korony; ja w tym wieku miałem zero.
Najwyżej oceniamy zdobycie Tarnicy przez Kubę i Justynkę Sasnal: mają 4,5 i 6 lat. Część naszych wraca z Tarnicy prosto do Wołosatego.
Czerwony odcinek głównego szlaku sięgający najdalej na wschód, od Przeł. między Szerokim Wierchem a Tarnicą (nie ma jakiejś krótkiej nazwy?), przez Halicz do Rozsypańca, to klasyka bieszczadzkiego piękna. Ten wariant wybierają wytrwalsi, a na dole czeka jeszcze kawałek asfaltu. W Wołosatym stoją szeregowe domy-bliźniaki, niektóre ładne i zamieszkałe, inne straszą czerwoną cegłą i zwietrzałymi betonowymi schodami, które miały prowadzić do drzwi. Nagle mijana grupka miejscowych dzieci mówi: dzień dobry! Czujemy się jak u siebie w domu, w naszych Bieszczadach. Dlaczego wiejskie dzieci kłaniają się obcym?
W sklepie, otwartym w niedzielne późne popołudnie, pytam młodego sprzedawcę, czemu ma otwarte, choć wypisana godzina zamknięcia minęła? Bo jeszcze jest ruch, w sezonie trzeba zarobić, dopiero jak się ten skończy, to interes zamknie. Dojeżdża codziennie z Mucznego, a jego sklep nosi nazwę "Ostatni na szlaku".
Czwarty dzień jest najgorszy, bo trzeba wracać do Krakowa. Jeszcze tylko wyjście do schroniska PTTK "Chatka Puchatka" (1228 m npm.), gdzie moi koledzy, którzy nawzajem się wcześniej nie znali: Grzywacz i Oremus, przedstawiają się sobie - Rysiek jestem, Rysiek jestem (jechali dwoma różnymi autobusami). Idziemy Połoniną Wetlińską.
Na szczycie Smereka - ostatnia wspaniała panorama i zejście do Kalnicy, gdzie grzecznie czeka autobus. Grzecznie też czeka 11 letni Mateusz Karwowski, który schodził jako pierwszy, sam i najszybciej, nie czekał na przodownika. Pytam się co by zrobił, gdyby zgubił szlak? - Wróciłbym się do poprzedniego znaku.

V

W drodze powrotnej na życzenie naszego turystycznego weterana Edwarda Petlica, którego nazywam "Dobrodzieju", zatrzymujemy się na kwadrans w Woli Michowej, leżącej w dolinie rzeki Osława. Dobrodziej prowadzi na mały cmentarz, leżący na wzgórku opodal starej chałupy. Chwila zadumy nad grobem polskiej rodziny, o której słyszymy tragiczną opowieść. Rok bodaj 1947; wobec zagrożenia ojciec z synem uciekają z domu do pobliskiej kryjówki. Matka z córką zostają - bo im nic nie zrobią. Ale ojciec mówi: na stole został zegarek, synu wróć się po niego. Gdy chłopak wraca do domu, matka z córką leżą zamordowane, przerażony wraca do kryjówki, ojca też już dosięgła śmierć. Chłopak przeżył. Edward rozmawiał z tą osobą jeszcze dwa lata temu. Grób jest zadbany, nowy krzyż, kwiaty...
Turysto, gdy staniesz w tych stronach, uszanuj ciszę i wspomnij o nas.

Linia
Powrót
kontur (2 kB)
copyright