kontur (2 kB)

Spływ kajakowy rzeką Drzewiczką

14 - 15.07.2018 r.

wiking300. (17 kB) fot1  (93 kB)

Drzewiczka - rzeka wypływająca z lasów Garbu Gielniowskiego, prawy dopływ Pilicy.

Przepływa przez Petrykozy, Parczówek, Opoczno, Drzewicę (od której bierze nazwę i gdzie znajduje się Jezioro Drzewieckie o powierzchni 81 ha), Odrzywół, gdzie utworzony jest czterohektarowy zalew, i Brzeski, po czym wpada do Pilicy na wysokości Nowego Miasta nad Pilicą.

Na Drzewiczce w miejscowości Drzewica znajduje się tor do kajakarstwa górskiego.

TRASA SPŁYWU:


1-dzien (119 kB) 2-dzien (119 kB) drzewiczka01 (153 kB)

My się deszczu nie boimy
– Wikingowie na Drzewiczce

Od kilku dni pada. Miałyśmy do wyboru: Beskid Żywicki z KTG i Grzesiem lub kajaki z Ryśkiem. Wybrałyśmy kajaki. Bo trzeba się wprawić przed spływem w Rumunii. Bo będą chrzciny wodniackie i trzeba to udokumentować. Bo nigdy nie płynęłyśmy w deszczu. Dobrze, że leje – myślałyśmy naiwnie – poznamy nowe warunki.

Z parasolką na kajak? - a jednak uroczo...

Autobus niósł zaspanych Wikingów ku środkowej Polsce. Gdzieś tam jest ta Drzewiczka. Jedzie z nami Zeus – czyli Andrzej, trochę świeżaków - Władziu, Paweł, Jarek. W sumie 24 Wikingów. Stwierdziliśmy, że nie boimy się deszczu. Nawet Beatka, początkowo zdegustowana pogodą, rozchmurzyła się. Śmiałyśmy się widząc ją w wianku z kwiatów na głowie na tle zalanej deszczem szyby autobusu. I prowadziliśmy poważne rozmowy na temat ubrań piankowych do kajaków na deszczowe dni, walorów ich ścisłego przylegania do ciała. Śmiałam się do rozpuku, gdy Beatka zastanawiała się jak sobie poradzić, gdy w przymierzalni jest się samemu i wbiło się w piankę o numer za małą. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że żart poprzedził rzeczywistość. Przeżyłam to w przymierzalni Decathlonu, gdy przemarznięta po Drzewiczce zdecydowałam się na kupno pianki. Wciągnęłam nieświadomie za małą piankę na siebie i utknęła w połowie. Tym razem nie było mi do śmiechu. Miałam dylemat co najpierw wyjąć – łokieć czy dłoń i jak ją zedrzeć z siebie. Przymierzalnię zablokowałam na dobre pół godziny nim udało mi się wydostać i na długo wyleczyłam się z pianek. A, nawiasem mówiąc... można by zrobić zawody w ściąganiu pianki na czas. Byłaby zabawa.

Dojeżdżamy szybko do Drzewicy. To miejsce startu. Mży, siąpi, rosi. Chłopaki ściągają z przyczepy kajaki. Ubieramy kapoki na kurtki i ciekawie rozglądamy się wokoło. Przed nami ruiny XVI wiecznego zamku. Historia głosi, że w jego pobliżu ukryto 12 cennych armat w czasach insurekcji kościuszkowskiej i do dzisiaj ich nie odnaleziono. Robimy zdjęcia na tle zamku i... na wodę. Brzegi porośnięte trzcinami po obu stronach dają złudzenie prostego koryta rzeki. Na tle szarości wody i przygaszonej deszczem zieleni bajkowo odcina się niebieski kajak, w nim nieruchoma postać Beatki pod żółtą parasolką. Zapatrzona w dal, nieświadoma swej urody, urzeka uśmiechem i kolorami kwiatów we wianku na włosach. To kajak i Drzewiczka czy... gondola i Wenecja? – myślę patrząc na nią.

drzewiczka02 (76 kB)

Jak złożyć się w kajaku?

Krople stukają o kajak, ześlizgują się z kurtek, kapie z włosów, z daszków czapek, z kapeluszy, z kapturów, na wodzie robią się kółka od padającego deszczu. Wszędzie mokro. Ale nie jest zimno. Jeszcze. Zmienia się koryto rzeki. Powalone drzewa zagradzają drogę, wystające daleko od brzegu konary czają się na nas, korzenie ukryte w wodzie skrobią kajak od spodu. Każdy zakręt niesie nową niespodziankę, nową przeszkodę. Adrenalina zaczyna się podnosić. Przed nami drzewo wyrwane z korzeniami leży w poprzek nurtu. W tym miejscu rzeka jest zwężona, ma szerokość chyba tylko metra. Między taflą wody, a leżącym nad nią przewróconym pniem jest szczelina. Trzeba nią przepłynąć? Wygląda jak wąskie poziome okno. Brzegi strome – nie ma jak wyjść. Dwa kajaki przed nami. Zwalniamy, by nie zrobić zatoru. Obserwujemy. Przy drzewie widać tylko czyjeś plecy w ciemnej, błyszczącej od deszczu, kurtce. Ten ktoś pomaga przepchać kajak pod drzewem. Jezu, a ludzie w kajaku? Jak się zmieszczą? - myślę. Widzę jak ręka spod błyszczącej kurtki wypycha kogoś na dno kajaka. Z daleka kajak wygląda jak pusty. Przeciska się pod drzewem.

- Cholera. Nie dam rady – mówię do Iwonki. Lęk narasta. Co tu robić? Uciekać? Jak? I gdzie? Patrzę na drugi kajak przed nami. Znowu to samo. Ręka dociska kogoś na dno kajaka.
- A nogi to gdzie? Oglądam siedzisko w moim kajaku i przestrzeń koło niego. - Jak ja się w tej dziurze zmieszczę?

Pora na nas. Okrutnie się boję. Podpływamy. Ta błyszcząca od deszczu kurtka to Rysiek. Steruje fachowo akcją. Ulga, że to on. Rysiek pomaga Iwonce ułożyć się na dnie kajaka. A ja się boję. I co mam robić? Patrzę posłusznie na Ryśka. Zsuwam się z siodełka, nogi i tyłek wciskam do dziury, głowę kładę na siedzeniu. Kto mnie wyjmie z tego? Leżę na plecach na wznak. W kajaku. Widzę granatowe niebo, deszcz leje na twarz. Rysiek coś mówi. Nie mogę zrozumieć co, w szumie deszczu nie słychać wyraźnie słów, ale jego opanowany głos uspokaja. Czuję jak kajak trze o drzewo. Drga. Pień drzewa przesuwa mi się centymetr po centymetrze nad oczami. Aha, to Rysiek przepycha nas pod nim – kojarzę. Już jesteśmy poza. Iwonka się gramoli do pozycji siedzącej, ja nie mogę się wygrzebać. Zaklinowałam się. Ktoś mi pomaga. Wychodzę bokiem z kajaka do wody, bo tak łatwiej i tu płytko. Ulga. Można i to przeżyć. Dopiero po powrocie ze spływu, w domu, dowiedziałam się z komentarza Anny Anny na facebooku, że to coś nazywane jest „składaniem się w kajaku”. Wtedy nie miałam o tym pojęcia.

Już spokojna obserwuję następnych. Za nami Ewcia z Edziem. Iwonka się śmieje, że trzeba wciągnąć biust, by się zmieścić, Rysiek pomaga Ewci ułożyć się na dnie kajaka, potem wciska Edka. Jakoś im to sprawnie idzie. Rozluźniam się. Filmuję. Ona się śmieje. Kolejna para to Ania i Władziu. On jest pierwszy, za pierona nie położy się w kajaku. Widać jak Rysiek tłumaczy i pokazuje, ale nic z tego. Władek włazi na powalony pień, bierze go okrakiem z pomocą Ryśka. Od razu robi mi się cieplej na sercu – a więc to nie tylko ja się bałam. Ania – jak kruszynka – pięknie ułożyła się na spodzie kajaka i siup – raz dwa – mignęła pod pniem. Kolejni nadpływają, a my – dalej przed siebie.

drzewiczka03 (83 kB)
fot. Małgorzata Okojew

Ile po wodzie, a ile na butach ?

Znowu przeszkoda – tym razem wodospad. Podpływamy do prawego brzegu, przeciągamy kajaki niby tunelem i wracamy do rzeki. Nam łatwo, bo Wojtek pożyczył linę. Wygodnie się ciągnie, bo kajak nie obija kolan. A na brzegu puste kajaki. - Gdzie ich wcięło? Rozglądamy się wokoło. Ktoś powiedział, że poszli na piwo. Rzeczywiście nieopodal pensjonat „Agroturystyka nad Drzewiczką”. Altana chroni przed deszczem. Znalazły się zguby. Jedni piją piwo, inni grzeją dłonie trzymając kurczowo gorący kubek z herbatą.
Ale – jak to mówi Nosorożec (niestety nie ma go z nami) - „Kto w drogę temu aviomarin”, więc ruszamy dalej. Kolejna przenoska. Hmmm... ile statystycznie kilometrów po wodzie, a ile na butach ciągnąc kajak? - zastanawiam się.

Wracamy na rzekę. Za zakrętem pojawia się korzeń olbrzym. Na nim siedzi Wojtek. A nieopodal w kajaku samotna Gosia.
- Co się stało? - pytamy - Wypadł na zakręcie czy zbuntował się i nie płynie dalej? Nie ma odpowiedzi. Wygląda jak wodnik-szuwarek. Uśmiecha się, więc ok, mijamy go. Andrzej Eli przybił do brzegu i pokazuje kolejne powalone drzewo na wodzie przed nami. Taszczymy kajaki na brzeg, omijamy przeszkodę brnąc przez pokrzywy i chaszcze, ale dalej jest stromy brzeg i nie ma jak zejść. Za zakrętem to samo – drzewo w poprzek rzeki. Andrzej decyduje się na zejście na wodę. My z Iwonką – nie. Dość tego! Idziemy brzegiem.

Ela zdradziła nam swój patent. Wiosło ustawiamy w poziomie przed sobą, na środku zahaczamy linę, do której przywiązany jest kajak. Stajemy za wiosłem i trzymając go oburącz pchamy do przodu. Wyglądamy jak konie zaprzęgowe. Maszerujemy równym tempem śpiewając w deszczu: „Wio koniku, a jak się postarasz na kolację zajedziemy akurat...” 100 m, 200 m, 300 m idziemy w zaprzęgu dalej. Nagle Iwonka krzyczy: - Patrz nasi!

Rzeczywiście doszłyśmy do tworzącego się obozowiska. Z daleka widać koszulkę Ryśka. Wołamy radośnie. Nagle... miny nam rzedną. Oni są... po drugiej stronie rzeki. Rysiek krzyczy: - Wpław albo mostem! A most daleko. Ale wybieramy most. I jak te konie juczne przedzieramy się zaprzęgnięte do kajaka przez trawska do mostu i na metę. Sukces. 21 km w deszczu.

drzewiczka04 (194 kB)

Teraz rozkładanie namiotów. Beatka i Edziu kroją ziemniaczki do zupy, Misiek w pięknej kucharskiej czapce rżnie tasakiem boczek na kawałki, Rysiek od Ani rąbie siekierą szczapy na ognisko pod kociołek. Iwonka wyciąga gitarę, Paweł też. Szybko zapada zmrok. Gorąca zupa przyjemnie parzy usta w padającym deszczu. Pyszna. Udała się Miśkowi jak nic na świecie. Tańczymy wokół ogniska z czołówkami na głowach. Pachnie grillowana kiełbaska. To nic, że pada. Jakie to ma znaczenie...

Orszak Neptuna zawitał o poranku

Rano przez chwilę pokazało się słońce. Świat nabrał cieplejszych barw. Rano wspólne śniadanko. O godz. 10 ma być chrzest wodniaków. Widać po nich lekki niepokój. Trwa gorączkowe przeszukiwanie Internetu – trzeba znaleźć imię związane z wodą. Znajomość mitologii się przydaje. Rysiek woła wszystkich nad rzekę. Jest Neptun w błękitnej przepasce z koroną na głowie i trójzębem w ręku. Spódniczkę ma z trawy, obok diabeł z widłami – czerwone rogi na całej czarnej postaci wyglądają i groźnie, i zabawnie.

neptun (149 kB)

Wokół goni Misiek w hełmie Wikinga wyciągając błoto z rzeki. Smarowanie błotkiem kandydatów do chrztu to jego specjalność. Oblepia z radością drżące z lęku ciała, pakuje kapiące błoto do majtek, powiększa biusty wpychając go do biustonoszy, nakłada na włosy. Osoby chrzczone reagują różnie – zdziwieniem, zaskoczeniem, śmiechem. Zabawa jest świetna. I wszyscy na poważnie klękają przed Neptunem i obiecują co będą robić dla wodnego królestwa. Padają różne przyrzeczenia – promowanie świata podwodnego (Ela), zbieranie skarbów (Gosia), pędzenie neptunówki. Wybrane imiona były bardzo różne: Władek to Turbot, Gosia – Artemida, Andrzej – Koń Morski, Iwonka – Iva, Wojtek – Tryton, Ela – Neonka. Dwoje młodych Wikingów uciekło i nie przystąpiło do chrztu. Nie wiadomo czy wystraszyli się Neptuna czy błota.

drzewiczka05 (168 kB)

Dwa zanurzenia Miśka

Tradycja zanurzeń Ewci została przerwana. Tym razem, jeżeli o nią chodzi, zero wpadania do wody. Zastąpił ją... Michał. W drugi dzień spływu i zaraz po starcie. Tradycyjne na Drzewiczce drzewo przegrodziło rzekę. My z Iwonka już umiałyśmy decydować – czy składać się w kajaku i przepływać pod nim (o jak dobrze, że Rysiek nauczył nas tego), czy smyknąć się po nim pomagając sobie ruchami bioder na zasadzie: przód – tył czy próbować ominąć przeszkodę bokiem. Czułyśmy się wspaniale, bo mimo tak trudnej rzeki i ciężkich warunków pogodowych – znowu zaczęło padać – nie zaliczyłyśmy zanurzenia.

Kiedy odwróciłam się, by zrobić zdjęcie konara i kajaków z tyłu zobaczyłam Miska w wodzie. I kajak dnem do góry. I wiosło. I unoszący się bukłak.
- Iwonka wracamy – krzyczę – trzeba złapać wiosło i zastopować kajak.
Udało się. Złowione wiosło wrzucamy do naszego kajaka, a kajak Miśka udało się docisnąć do konara przy brzegu. Iwonka po chwili łapie pływający plastikowy bukłak. Misiek dochodzi wpław z trudem, bo woda jest powyżej piersi. Jak przewrócić kajak pełen wody na głębokiej rzece? Za nami zatrzymuje się Andrzej-Zeus zamykający grupę.
- Uderzył w nas drugi kajak i docisnęło nas do konara bokiem. Nabraliśmy wody. To był moment – opowiada Misiek. Wspólnymi siłami z Kubą przepychają kajak na płytszą wodę i odwracają. Jest pełniutki wody. Co robić?
- Gąbką to będziecie wybierać tydzień, czapką niewiele szybciej, kubka po piwie nie mamy, a nadałby się – zastanawiam się głośno.
- Michał, wyrzuć rzeczy z bukłaka i nim wybierzesz wodę – doradza Neptun.
Iwonka wkłada rzeczy Michała na dno naszego kajaka, a Michał zaczyna wybierać wodę. Ile ruchów trzeba wykonać 30 litrowym plastikowym bukłakiem, by wybrać całą wodę z kajaka... to tylko Michał wie. Rytmicznie, raz za razem i znowu, i znowu. Wydawało się, że ta praca nie ma końca, ale z czasem ilość wody w kajaku zmniejsza się. Jest nam żal Miśka, bo zamokły mu papierosy i zapalniczka. Długo to trwało, ale w końcu dali radę. Mogli płynąć dalej.

A dalej rzeka była cudna mimo padającego deszczu. Wąska, po bokach dwumetrowe trzciny, pałki wodne, między nimi korzenie i konary. Nad konarami tańczyły niebieskie ważki. Wśród trzcin żółte kwiaty na szerokich liściach. Cisza. I tylko szelest deszczu. Wpisując się w naturę zaczęłyśmy z Iwonką rozmawiać szeptem. Wydawało się, że wpływamy do innego świata. Jak z naszej piosenki „W szelest trzciny wsłuchać się pragnę, przelatujących ważek głosy”.

Konary zagradzające drogę wyrwały nas z rozmarzenia. Prześliznęłyśmy się po pierwszym, ale przed drugim zeskoczyłam, bo nie było szans się zmieścić między nimi. Pokonałyśmy przeszkodę przeciągając kajak po wierzchu. Za nami Misiek i Kuba.
- Po lewej, ale musicie zejść, bo nie dacie rady – pokazujemy zza konara. Za późno, ich kajak dobił do pnia i nabrał wody. Misiek znowu po pas w rzece, a Kuba wskoczył okrakiem na przód kajaka i patrzy zdziwiony co dalej. Znowu wylewanie wody. Poradzili sobie. Płyniemy meandrując z nurtem wśród trzcin.

drzewiczka06 (146 kB)

Gdzie jest most? Każdy zakręt to nadzieja...

Zbliżałyśmy się do miejsca, gdzie Drzewiczka będzie się łączyć z Pilicą. Przy kolejnej przenosce Rysiek przypomniał, że dzisiejsza trasa ma w całości 26 km, a meta jest dwa kilometry za drewnianym mostem. Wpływamy na Pilicę. Szeroko, brzegi niskie, uroku nie ma. Nad nami czarne chmury, deszcz pada coraz mocnej. W oddali słychać grzmoty.
- Iwonka płyniemy ku lepszej pogodzie, zobacz, tam daleko przed nami przejaśnia się – szukam wzrokiem na linii horyzontu jaśniejszej plamy. Obyśmy uciekły przed burzą. Co zrobić w czasie burzy w kajaku? kajak plastikowy, a wiosła metalowe. Nie bardzo wiem – mówię.
Grzmoty słychać coraz głośniej. Deszcz zacina coraz silniej. Mokruteńkie jesteśmy calutkie. Na dnie kajaka woda. Z deszczu. Niewiele widzę, bo na szkłach okularów krople wody. Nie ma czym zetrzeć. Wiosłujemy rytmicznie na maksa: raz – dwa, raz – dwa – liczymy. Trzeba dogonić naszych, to będzie raźniej. Płyniemy i płyniemy bez końca. Tracę rachubę czasu. GPS i licznik km w zegarku wysiadł, bateria padła.
- Przecież już dawno powinna być meta – pocieszamy się wzajemnie.
- Gdzie jest ten cholerny drewniany most? - wołamy do płynącego przed nami Miśka.
- Nie mam pojęcia, ale każdy kolejny zakręt to nadzieja, że tu – odpowiada.

Woda w rzece ciepła, deszcz ciepły, a mi coraz zimniej. Na rękach i nogach gęsia skórka, zęby stukają, a dłonie drętwieją na wiośle. Tracę siły.
- Iwonka, mam kryzys, już mi wszystko jedno czy będzie ten most czy nie – mówię dygocąc.
- Mam schabowego, zjedz pół, nabierzesz sił – podaje mi kotleta. No to jem. Mokry. Dobry. Smak czuję. To znaczy, że nie jest całkiem źle.
- Iwonka, nie jadę do Rumunii. Pierd..... A jak tam będzie lało tak jak tu? - oznajmiam stanowczo.
Po chwili dodaję: - Powiedzmy Ryśkowi, żeby zrobił spływ po Nilu, tam ciepło, piramidy zobaczymy, a chłopaki będą się cieszyć, bo tam baby toples chodzą.
Ktoś z daleka woła: - Ale tam są krokodyle. Odwracam się. To Gieniu.

Z czasem zaczynam obojętnieć na tnący deszcz i na zimno. Myślenie wysiada, jest tylko odruch. Raz – dwa: ruch wiosłem.
Nagle po prawej widzę kajaki naszych. Schowali się pod zwisającym nad wodą drzewem. I tak po nich leje. W pierwszym siedzi zawsze subtelna Gosia.
- Gdzie jest most? - wołam do niej.
- Nie mamy pojęcia – krzyczy Gosia.
- Gosiu, powiedz nam coś ku pokrzepieniu serc, bo nie damy rady – proszę
- Kurrr...... - niesie się po wodzie.
O dziwo, zaskoczone totalnie reagujemy śmiechem, to dodaje nam sił i walczymy dalej. Raz – dwa – liczymy mechanicznie ruszając wiosłami. Kolejny zakręt rzeki i mostu nie ma, następny i dalej nic.
Nagle słyszę nieśmiały głos Iwonki:
- Tam ktoś jest na brzegu.
- To fatamorgana w deszczu.
A każdym następnym ruchem wioseł ten ktoś ukonkretnia się. To Rysiek.
- Ale mostu nie ma, to nie będzie mety, znowu przenoska – odpowiadam załamana.
- Tam jest kierowca, to jest meta, bo widać przyczepę – mówi Iwonka.
Wiosłujemy jak szalone i krzyczymy jak szalone.

Dobijamy do brzegu. Są nasi, jest Rysiek i kajaki na przyczepie. Jezu, to naprawdę koniec – nie mogę uwierzyć. Zostawiamy kajak na brzegu, nie mamy siły go ciągnąć. Chłopaki wrzucają go na przyczepę. Kierowca pakuje nas do auta. Dziwię się, bo auto porządne, a my wszyscy ociekający wodą, ubłoceni. Nic mu nie przeszkadza, że siedzenia będą mokre. Mówi, że wiezie nas na ciepłą herbatę i ciepły prysznic. Nie wierzę. Skąd tu? W środku lasu? Ostrzegam go, by nie żartował. Ale to prawda. Dojeżdżamy na pole namiotowe. Tomczyce. Jest nasz autobus. Dostaję kubek gorącej herbaty. Nie mogę go utrzymać w zdrętwiałych dłoniach. Dygocę z zimna. Idę z tą herbatą do kolejki pod prysznic. Anka mnie okrywa ciepłą, suchą kurtką. Moja kolej już. Polewam się gorącą wodą. Wracam do życia. I mówię do komandora:
- Rysiek, chciałam zrezygnować z Rumunii. Miałam dość. Ten gość mnie uratował – pokazuję na faceta parzącego herbatę. Jest już ok. Jadę. Widzisz... jak to zwykły kubek herbaty może zmienić życie?

Przebrani w suche rzeczy wracamy do cywilizacji. Do wyjazdu do Rumunii zostało 26 dni...

Ewa Bugno (Pirania)

Relacja fotograficzna - Eugeniusz Halo
Relacja fotograficzna - Ewa Bugno
Powrót

copyright