kontur (2 kB)
ukraina02 (108 kB)

Ukraina - Karpaty Wschodnie

Gdzie szum Prutu, Czeremoszu …

14 - 21.06.2018

Linia ukraina01 (152 kB)
fot. Stanisław Gluza Linia

PROGRAM

Dzień 1 - 14.06.2018 czwartek
godz. 21:00 wyjazd z Krakowa ul. Bulwarowa 37
Przejazd na trasie: Kraków - Rzeszów - Werchowyna

Dzień 2 - 15.06.2018 piątek

Przyjazd do Skole w godzinach rannych.

Wycieczka górska Skole – Paraszka (1268 m)– Korostów.

Paraszka (1268 m) jest jednym z najwyższych wzniesień Beskidów Skolskich. Z uwagi na piękne dookolne widoki często odwiedzana.

ukraina01 (44 kB)

Przejazd do Werchowyny. Zakwaterowanie, obiadokolacja, nocleg.

Dzień 3 - 16.06.2018 sobota

Wycieczka górska w Górach Pokuckich: Bukowiec - Pisany Kamień - Górny Jasieniów.

ukraina02 (110 kB)

Dzień 4 - 17.06.2018 niedziela

Przejazd marszrutkami do Górnego Jałowca.

Wycieczka górska w Karpatach Bukowińskich: Górny Jałowiec – Jarowica (1574m) – Dolny Jałowiec.

ukraina03 (41 kB)

Dzień 5 - 18.06.2018 poniedziałek

Wycieczka do Kamieńca Podolskiego Zwiedzanie Kamieńca - ok. 3 godz.

ukraina04 (57 kB)

Dzień 6 - 19.06.2018 wtorek

Przejazd marszrutkami do Probijniwki Wycieczka górska w Połoninach Hryniawskich: Probijniwka - Baba Ludowa - Pochrebtyna (1605 m) - Probijniwka.

Dzień 7 - 20.06.2018 środa

Wycieczka górska w Czarnohorze: Szybeny – Jez. Mariczejka – Pop Iwan (2022 m) – Dżembronia.

ukraina05 (89 kB)

Dzień 8 - 21.06.2018 czwartek

Śniadanie, wyjazd w drogę powrotną do kraju. Zwiedzanie Halicza.

ukraina06 (78 kB)

Powrót do Krakowa w godzinach wieczornych.

Linia

TAK BYŁO

Jak nie byłem na Ukrainie to nie byłem, ale jak zacząłem jeździć to od roku 2016 bywam tam regularnie. Nie jestem łasy na żadne korony, więc moje wyjazdy nie są związane ze zdobywaniem górskich odznak. Jeżdżę bo lubię. Góry tam są puste, dzikie, jeżdżą fajni ludzie a dodatkowo wóda i piwsko są za bezcen usmiech (1 kB) .

Wieczorem 15-go czerwca spotykamy się w Krakowie na Bulwarowej. Miło zobaczyć ludzi, których się dawno nie widziało: Monikę, Kasię, Radka, Darka, Gienka i parę innych. W autokarze dziwnie luźno. Sądziłem, że nie będzie gdzie przysłowiowej igły wcisnąć a tu totalny luz. W sumie to może i dobrze bo dzięki temu jest naprawdę komfortowo. Grzesiek uruchamia silnik i wyruszamy. Pogoda jak na razie brzytew. Miłe złego początki.

Mimo, że nie mogę zwykle zmrużyć oka w autokarze to nawet lubię te nocne przejazdy. Jest ekipa, jest banieczka, jest wesoło. Granicę pamiętam tak sobie, ale tradycyjnie staliśmy jakieś 2 godziny. Potem wciąż jedziemy i jedziemy. Pogoda w międzyczasie zdążyła się diametralnie zmienić. Siąpi deszcz, niskie chmury, a my gdzieś mkniemy po kiepskich ukraińskich drogach. Wreszcie dojeżdżamy do miejscowości Skole. Kac, niewyspanie, deszcz – czy to ma sens ? Zastanawiam się chwilę. Perspektywa ciepłego i suchego autokaru jest bardzo kusząca i w końcu zwycięża.
Uderzamy na stację benzynową po zapasy a tu zonk. Alkohol sprzedaje się tam dopiero po południu.Grupa wychodzi a my się wygodnie układamy na siedzeniach. Świetna sprawa.

Wszędzie bym się tego spodziewał, ale nie na Ukrainie. Życie jest pełne niespodzianek. Wracamy do autobusu. Czekamy aż przestanie padać i ruszamy na miasto.

Właściwie to nic ciekawego tam nie ma, więc buszujemy po sklepach, a na koniec oczywiście trafiamy do baru.

Po powrocie Grzesiek częstuje nas swoimi specjałami. Chleb ze smalcem własnej roboty z ogóreczkiem i cebulką smakuje wyśmienicie. Potrzebowaliśmy takiego spokojnego, leniwego dnia. Wracamy na stację i już bez przeszkód możemy kupić piwko. Koło 14-tej telefon, że już możemy jechać po resztę grupy, która zeszła już z gór. Jak się okazuje znalezienie miejsca spotkania nie jest wcale takie oczywiste. Przejeżdżamy kilka kilometrów i wysiadamy z Darkiem by namierzyć grupę. Nie udaje się od razu, ale gdzieś po pół godzinie rejestrujemy ich na radarze. W międzyczasie trochę się przejaśniło i można było wreszcie coś zobaczyć.

Patrząc na przemoczonych i ubrudzonych błotem uczestników górskiej wycieczki jakoś kompletnie nie było mi szkoda, że się z nimi nie wybrałem. Teraz czekał nas, jak się okazało całkiem długi przejazd do Werchowyny. Nikt jednak nie spodziewał się, że aż tak długi. Lubię jednak tę beztroskę. Siedzę sobie sam na podwójnym siedzeniu w ciepłym autokarze – a niech się dzieje co chce. Na miejsce docieramy gdzieś koło 22 – zaliczając po drodze setki dziur. Szacun dla Grześka. Nie była to łatwa trasa. Wyjazd był budżetowy i miejsce do którego trafiliśmy wydawało się to potwierdzać. A już ostatecznie na ziemię sprowadziła nas obiadokolacja. Dieta 1000 kalorii przy tym to wyżerka. A… i oczywiście lało aż miło. Kolejny dzień nie zapowiadał się zatem szczególnie.

Dzień 2

Wstajemy na śniadanie, które ma być o godzinie 8, a może 9. Podobnie jak w Rumunii czas na Ukrainie różni się od tego w Polsce o jedną godzinę. Z czystego lenistwa nie przestawiłem zegarka, więc mogę trochę mieszać godzinami. Generalnie schodzimy na śniadanie po schodach, które po kilku głębszych stanowią zagrożenie dla życia. Zastanawiam się czy wszyscy dociągniemy do końca wyjazdu, bo pewnie w różnych sytuacjach i stanach będziemy je przemierzać. Ale jesteśmy wytrawną grupą górską, której ekspozycja niestraszna usmiech (1 kB) . A że ukraińskie góry do trudnych technicznie nie należą to trochę emocji będziemy chociaż przeżywać na tych schodach. Od rana leje. Zasiadamy za stołami, ale nasi gospodarze zachowują spokój grabarza. Ktoś tam się czasem przewinie, ale wydaje się, że nas nie zauważają. Po niespełna godzinie wreszcie jadą… racuchy i „herbata” z jakichś chwastów. Już wiemy, że pod względem żywienia będzie to raczej obóz przetrwania. Ci bardziej przezorni przyszli z własnym chlebem, pasztetami, wędliną i warzywami. Pozostali nabywali właśnie cenne doświadczenia. Dzisiejszy plan to Pisany Kamień w Górach Pokucko – Bukowińskich. Część grupy (ta od wszelkiej maści koron) optuje jednak za szczytem o nazwie Rotyło. Po tym „królewskim” śniadaniu mamy jeszcze chwilę na ostateczne ogarnięcie się i pakujemy się do autokaru. Dzielimy się na 2 grupy. Podwozimy jedną ekipę do miejscowości Wołowa, skąd udadzą się na Rotyło, a główna grupa - w tym ja zgodnie z planem uderzamy na Pisany Kamień. Dziewczyny do końca mnie namawiały na Rotyło, ale jednak ostatecznie zdecydowałem się na realizację ustalonego wcześniej programu. Uznałem, że im dłużej będę w autokarze tym lepiej, bo leje cały czas. Ostatecznie wysiadamy na przełęczy Bukowiec obok restauracji o nazwie Pisany Kamień. Widoczność znikoma, mokro, mgliście, ale przestaje padać. Mżawka się jednak utrzymuje. Przystanek i autobus nasuwa skojarzenie z minioną epoką. A po sąsiedzku piękna cerkiewka.

Trochę jestem zaskoczony, bo na zdjęciach widziałem, że miały tam być takie potężne głazy. Okazuje się, że są one kawałek dalej – jakieś 10 minut drogi stąd. Pijemy po jednym, po kilka łyków browara, jemy co nieco i udajemy się w rejon wspomnianych wcześniej skał.

Jesteśmy na Pisanym Kamieniu. Widać, że to miejsce jest całkiem popularne wśród Ukraińców. Dodatkowo jest sobota, więc jest tu naprawdę sporo ludzi. Rzeczywiście miejsce bardzo urokliwe i oryginalne. Robimy zdjęcia i zaczynamy ostateczne zejście. W międzyczasie pogoda się poprawia i widoki stają się całkiem przyjemne. Najpierw bierzemy zimne piwa z lodówki i jest genialnie. Ale nagle wychodzi Radek i pyta mnie o kieliszek. Oczywiście zawsze mam w plecaku. Zaczyna nam coś nalewać. Pierwsza bania i już wiedziałem co się święci. W sklepie sprzedawali spod lady „domaszną” – po 40 hrywien za pół litra (czyli powiedzmy po jakieś 6 zł). No i zaczęło się. Zakupiłem butlę 1,5 litra, inni też. Sprzedawczyni była zachwycona… my chyba jednak jeszcze bardziej. Już nam było wszystko jedno kiedy przyjedzie autokar, który dziwnie się spóźniał i czy w ogóle przyjedzie. Impreza pod sklepem trwała w najlepsze. Jak dotarliśmy na kwaterę to były już pierwsze ofiary, ale zabawa trwała nadal. Po lichym obiedzie kontynuowaliśmy nierówną walkę z domaszną. Zapomnieliśmy o bożym świecie – zwłaszcza, że prognozy pogody i na niedzielę były kiepskie i szykowała się wycieczka do Kamieńca Podolskiego. To było mocne otwarcie i fajna integracja na początek. Wiedzieliśmy, że nazajutrz nie będzie lekko, ale nie takie męczarnie już zdarzyło nam się przeżywać w autokarze. Damy radę.

Dzień 3

Przypominają mi się wakacje spędzane w czasach studiów w Nowej Lesnej na Słowacji na prywatnym polu namiotowym, gdzie było dobrzeNiektórzy uważają, że po tego typu trunkach nie ma się kaca. Nie do końca się zgadzam z tą tezą. Wszystko zależy od ilości spożytego specjału. Na pewno jednak doznania smakowe są dużo przyjemniejsze, niż w przypadku klasycznej czyściochy. Budzę się rano i wyglądam przez okno – oczywiście leje. Zaczynam się powoli do tego przyzwyczajać. Poranna krzątanina zaczyna się stosunkowo wcześnie. Mamy 3 prysznice na ponad 20 osób. Chcąc się wykąpać trzeba mieć odpowiednią taktykę. Mój system to prysznic między 1 a 2 w nocy. Dziwnym trafem nie ma wtedy kolejki ponad 20 osób do jednej lichej łazienki. To były czasy usmiech (1 kB) . A teraz bez łazienki w pokoju ani rusz. Staczamy się po naszych eksponowanych schodach na śniadanie. Ponownie racuchy , ale tym razem nie z dżemem lecz ze śmietaną. No i oczywiście napój herbato podobny z jakichś chwastów. No dramat, ale traktujemy to jako swoiste katharsis. Dziś wiele kalorii nie będziemy potrzebować bo jedziemy do Kamieńca Podolskiego. Długość dojazdu jest owiana tajemnicą. Generalnie w temacie dróg na Ukrainie niczego nie można stwierdzić na pewno. Do jakiegoś miejsca mamy np. głupie 50 km, a jedzie się tam dobrze ponad 2 godziny. Taki urok tego kraju. Wreszcie koło 10 wyjeżdżamy. Cały czas pada – raz słabiej raz mocniej. Może jestem dziwny, ale ja się świetnie relaksuję w autokarze w takich warunkach. Kompletnie mi nie przeszkadza, że będziemy tam jechać jakieś 5 godzin. Raz na czas przerwa na stacji benzynowej, a wtedy wiadomo browar, potem siku, znowu przerwa, znowu stacja, znowu browar i ten cykl powtarza się kilkakrotnie. Do Kamieńca docieramy już po południu. Tempo zwiedzania miast z krakowskim PTTK jest zwykle większe niż żwawy marsz po górskich szlakach. Przynajmniej chwilowo przestało padać, ale zrobiło się bardzo duszno, co zapowiadało kolejne deszcze. Miasto ładne, otacza go taki potężny kanion. Bardzo oryginalnie to wygląda. Gwoździem programu jest oczywiście słynna twierdza z licznymi basztami, m.in. Tęczyńską, Lanckorońską, Papieską i innymi. Robi to wielkie wrażenie. Położenie zamku wskazuje na to, że zdobycie go było niemal niemożliwe - niewiarygodnie głęboka fosa. Zwiedzamy zamczysko. Unikam jednak wdrapywania się na te baszty, bo na kacu jakieś dziwne fobie mnie prześladują. Chyba kiepsko z magnezem i potasem… Hitem była jeszcze toaleta usmiech (1 kB) . Przyzwyczajony, że w takich miejscach ubikacje są godne obiektu, w którym się znajdują srodze się zawiodłem. Wchodzę – kabina nr 1 Małysz – papieru brak, kabina nr 2 Hannawald – papieru brak, kabina nr 3 – Ahonen – papieru brak. Oni tu się palcami podcierają ??? Trzeba było przeprowadzić całą operację logistyczną ze zorganizowaniem chusteczek higienicznych. No dramat. Na Ukrainie często najprostsze sprawy urastają do rangi poważnego przedsięwzięcia. Czas, który mamy dla siebie szybko się kończy. Zmierzamy z powrotem do autokaru. Zdążymy coś zjeść czy nie – oto jest pytanie ? No chyba nie, ale piwo zdążymy wypić. Zasiadamy z Moniką, Kasią i Darkiem, a kiedy dołącza do nas nasz przewodnik Marek to czujemy się zupełnie bezpieczni. Odjeżdżamy nieco później niż ustalaliśmy, aby nikt się nie zadławił i nie poparzył podniebienia. I znowu 5 lekcji przed nami. Flaszki krążą po autokarze, ale tym razem nie mam jakiejś weny do picia. Zgłodnieliśmy. Monia zapodała pyszną konserwę, która jak się okazało niemalże stała się narzędziem zbrodni. Po spożyciu wrzuciliśmy puszkę i wieczko do reklamówki przy siedzeniu. Niby nic, a jednak miało to spore znaczenie dla dalszego przebiegu podróży. Nawiedził nas Witek z kolejną flaszką, a kiedy wstawał musiał niefortunnie zahaczyć łydką o wieczko i stało się. Krew siknęła jak ze szlachtowanego prosiaka. Witek, co zrozumiałe pomstuje na cały świat. My oczywiście z poczuciem winy. Trwają ustalenia kto jeszcze żarł tę feralną konserwę. Naliczyliśmy co najmniej 6 osób. Dziewczyny profesjonalnie zajęły się Witkiem (znaczy raną Witka), no ale niestety była ona wyjątkowo głęboka. Podjeżdżamy pod jakiś szpital. Kilka osób transportuje rannego na izbę przyjęć. Jurek oczywiście uwiecznia wszystko kamerą. Po chwili ktoś wraca i mówi, że aby podać lek znieczulający przed szyciem pacjent musi mieć zerowy poziom alkoholu we krwi. No k… ładnie – to czeka nas nocleg w autokarze. W amoku odwiedzamy sąsiedni magazin i bierzemy po browarze. Po pół godzinie Witek wraca jak nowo narodzony. Oczywiście ktoś nas zrobił w trąbę. Tutaj duży plus dla ukraińskiej służby zdrowia. Nie trzeba było zaświadczeń, poświadczeń, ekuzów, peseli i innych wynalazków. Jest rana to trzeba ją zszyć i po temacie. Dalsza część podróży minęła w nastroju poważnym i podniosłym. Mimo prawie 10 godzin spędzonych w autokarze uważam, że ten dzień był całkiem udany. A Kamieniec Podolski przepiękny, ale wart co najmniej dwóch dni zwiedzania, a nie dwóch godzin. Pierwsze 3 dni spędziłem normalnie jak na wczasach z jedną lajtową wycieczką górską. W następnym tygodniu miało się już jednak zacząć poważniejsze chodzenie po górach…

Dzień 4

Poniedziałek – nowy tydzień, nowe nadzieje. Wstaję rano i wyglądam przez okno – leje, a jakże by inaczej. Ale nie ma odwrotu – kości zostały rzucone – marszrutki na dziś zamówione. Już tradycyjnie – schody, beznadziejne śniadanie z bonusową mamałygą no i chwaściany napój. Niestety trafiłem razem z Darkiem na ostatnią ławeczkę w busie, co wróżyło kłopoty. Myślałem, że to żart, że tymi busami będziemy jechać jakieś 2-3 godziny w jedną stronę. Niestety – informacja się potwierdziła. Do tej pory mój kręgosłup piszczy na samą myśl o tym przejeździe. Odczułem każdą dziurę w drodze, a było ich co najmniej kilkaset. Generalnie drogi na Ukrainie składają się głównie z dziur i z czegoś co je ogranicza. Nie wiem ile kierowcy tych busów wzięli za te kursy, ale gdyby samochody potrafiły mówić to dostaliby od nich niezły opie…l. Poza mękami kręgosłupa zapowiadały się spore problemy natury jelitowo – gastrycznej. Generalnie nie wspominam tej podróży najlepiej, choć niezaprzeczalnie towarzyszyły jej spore emocje. Pogoda miała się dzisiaj niby poprawiać, ale póki co leje jak z cebra. Czujemy się trochę jak więźniowie wiezieni na ciężkie roboty – ale w końcu sami tego chcieliśmy. Kiedy dojechaliśmy na miejsce (Górny Jałowiec) było już po 12-tej. Ruszamy ostro z buta – część zahacza jeszcze wcześniej o sklep. Cały czas pada, idziemy błotnistą drogą z niezliczoną ilością kałuż. Wkrótce zaczyna się ostre podejście. Moje buty oblepione gliną ważą chyba po 5 kg. Trzeba się dobrze trzymać na nogach by nie zjechać w dół. Wreszcie to podejście się kończy i robimy sobie przerwę by coś zjeść. Zaczyna się kolejny dość stromy odcinek. Na jego końcu wypijamy z Radkiem po 2 lufy domasznej. Mam wątpliwości czy robić dodatkowy szczyt (Tomnatyk), ale Radek ostatecznie mnie do tego namawia. Ponoć są na nim jakieś „ciekawe kule”. Trawersujemy więc zbocza Jarowicy i powoli zbliżamy się do bonusowego celu. Po drodze cały zwierzyniec: krowy, świnie, konie, psy. Ostatnie podejście nieco meczące, ale w końcu stajemy na szczycie Tomnatyk (1 565 m n.p.m). Pogoda się w międzyczasie poprawiła i wreszcie zaczęły się jakieś szersze widoki. Sam szczyt płaski z licznymi obiektami wojskowymi. Jakieś tunele, podziemne garaże, budki strażników i owe kule, w których pewnie swego czasu mieściła się aparatura wojskowa. Wszystko to razem wygląda bardzo interesująco. Warto było nadłożyć trochę drogi by tutaj wejść. Spędzamy tu ponad godzinę i robimy fotki we wszystkich ciekawszych miejscach, których tu nie brakuje. Najwyższa pora się zbierać bo reszta grupy dawno się już stąd zawinęła. Dołączają do nas dziewczyny i idziemy w szóstkę. Ostatnie podejście na Jarowicę – najwyższy szczyt Gór Jałowiczorskich (1 574 m n.p.m.) jest mozolne i dość selektywne, ale wkrótce w komplecie meldujemy się na wierzchołku. Chwila odpoczynku, pamiątkowe fotki, piweczko i rozpoczynamy zejście. Trzeba tu bardzo uważać na znaki by się nie zgubić. Trasa - trzeba przyznać całkiem ciekawa i urozmaicona z pięknymi widokami. Nie wszystko uchwyci się na zdjęciach, ale robiłem co mogłem. Końcówkę przechodzimy już bez szlaku bardzo stromą leśną drogą. Jeszcze kawałek po płaskim i widzimy już nasze marszrutki. A że tym razem nadmiernie się nie spieszyliśmy to nawet z piwa w miejscowym sklepie nici. Pakujemy się do busa i ruszamy w drogę powrotną. Po chwili jazdy wysiadka, bo na stromym odcinku drogi koła zaczęły mielić w miejscu. Nie wyglądało to najlepiej, ale po którymś razie się udaje i wsiadamy z powrotem. Znowu kilka godzin po wertepach z powywracanymi trzewiami. Droga wydaje się nie mieć końca, ale wreszcie pojawia się upragniony asfalt. Dzień zaczął się kiepsko, ale w sumie wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Przeszliśmy jakieś 25 km przy sumie podejść prawie 1000 m, więc całkiem przyzwoita górska tura. Do tego jakieś 5-6 godzin spędzonych w busie, więc mieliśmy prawo być zmęczeni. Wieczorna posiadówka musiała się jednak odbyć, ale bez nadmiernych szaleństw bo jutro Pop Iwan czyli konkretny szczyt w Czarnohorze mierzący powyżej 2000 m n.p.m.

Dzień 5

Już dzień wcześniej słyszeliśmy tu i ówdzie przebąkiwania, że nazajutrz ma być w Czarnohorze ładna pogoda, ale pomni doświadczeń z poprzednich dni podchodziliśmy do tego ze sporym dystansem. Jednak kiedy rano wyjrzałem za okno po raz pierwszy nie padało. Nie żeby było bezchmurnie, ale to już sporo jak na początek. Śniadanie do bani jak zawsze. Pseudoherbata tradycyjnie zaparzona z chwastów. I po tym mamy mieć siłę na Popa Iwana ? No nie wiem. Pełni werwy, choć niedożywieni wsiadamy do autobusu. A, byłbym zapomniał dzisiaj gra Polska z Senegalem, więc mamy cichą nadzieję, że gdzieś się zatrzymamy w drodze powrotnej i obejrzymy mecz. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Po nieco ponad godzinie jazdy docieramy do początku szlaku. Był tam też mały sklepik, więc robimy szybkie zakupy. Półtoralitrowe piwo z lodówki powinno skutecznie umilić moją wędrówkę. Na początku szlaku znajduje się również piękna cerkiew. Uwieczniam ją i ruszam w drogę. Po przejściu kilkudziesięciu metrów zostaję jednak zawrócony. To nie tędy. Właściwa droga bierze swój początek… u kogoś na podwórku. Rozpoczyna się podejście. Niby nie jest jakoś bardzo stromo, ale ustawicznie pod górę. Ludzie wzajemnie się nakręcają, nikt nie chce odpuścić. Gienek mnie prosi żebym dobił do początku i zakomunikował by wszyscy poczekali na resztę grupy na polance. Depnąłem w miarę możliwości, doszedłem czołówkę, ale gdzie są inni ? Kurczę wydawało mi się, że taki bardzo cienki nie jestem ale gdzie w takim razie jest reszta ? Aż tak bardzo by mi odjechali ? Chyba muszę przemyśleć pewne sprawy i jednak zrzucić parę kilo, bo lepiej już nie będzie. Idziemy grupką 6 – 7 osobową i docieramy do upragnionego drzewa, które uraczyło nas swym cieniem niczym lipa Kochanowskiego. Siadamy i wreszcie jest chwila by zjeść jakiegoś batona i czegoś się napić. Ale gdzie reszta ? Zaraz, zaraz dopiero teraz po 10 – 15 minutach zaczynają tutaj docierać. Aha już wszystko rozumiem. Oni też pomylili szlak i nie byli przede mną lecz suma sumarum w tyle. No to nie jest ze mną jeszcze tak źle. Jurek w tym miejscu się poddał. Jego hulaszczy tryb życia na tym wyjeździe dał o sobie znać usmiech (1 kB) . My zaczynamy kolejny etap podejścia. Najpierw tuż koło bacówki a potem wśród skałek i kosówki. Widoki świetne. Szlak piękny i bardzo przestrzenny. Końcówka męcząca, ale od dłuższego czasu widzimy już cel naszej wyprawy, co dodaje nam animuszu. Wreszcie gdzieś po 4 godzinach marszu stajemy na legendarnym szczycie Popa Iwana Czarnohorskiego (bo jest i Marmaroski jak zapewne wiecie). Na wierzchołku Popa Iwana mierzącym 2022 m n.p.m. znajduje się obserwatorium astronomiczno-meteorologiczne, a właściwie jego ruiny. Obiekt został zbudowany z inicjatywy polskiego rządu w latach 1936 – 1938. Obecnie ma tam siedzibę polsko – ukraińska stacja ratownictwa górskiego. Sam budynek ma być odbudowany, ale prace póki co idą bardzo ślamazarnie. Po sesji zdjęciowej i spędzeniu około godziny na szczycie rozpoczynamy zejście. Cały czas towarzyszą nam kapitalne widoki. Po drodze wchodzimy na pomniejszy skalisty wierzchołek. To dobre miejsce by strzelić kilka następnych bań domasznej za powodzenie naszych kopaczy. Kolejny odcinek zejścia bardzo ostry. Idziemy przez bardzo gęstą kosówkę. Chwilami zupełnie w niej giniemy. Trzeba tu bardzo uważać bo nie mamy pełnej kontroli nad tym gdzie stawiamy stopy, a jest naprawdę stromo. Z ulgą wychodzę z lasu – zwłaszcza, że w międzyczasie zaczyna siąpić deszcz. Jeszcze jakieś 150 metrów w pionie w dół i zamykamy pętelkę przy znajomej bacówce. Teraz ostatni odcinek do piwopoju z nadzieją, że gdzieś będzie telewizor. Akcję górską zamykamy w niespełna 8 godzin – razem z wszystkimi odpoczynkami i posiadówką na szczycie, więc całkiem przyzwoity czas. Spotykamy się oczywiście przy sklepie, kupujemy po zimnym browarku i nasłuchujemy informacji z Polski (telewizora brak). Po pierwszej połowie przegrywamy 0:1. Niemożliwe – to musi być jakaś pomyłka. Wsiadamy do autokaru 0:2 – to chyba jakiś żart. Chwilę później Radek podaje ostateczny wynik. Niedowierzamy. Otwieram flaszkę rozpaczy. Nawet niebo zapłakało nad naszą reprezentacją i to całkiem obficie. To był świetny dzień pod względem turystycznym. Zdecydowanie najlepszy na tym wyjeździe. Wreszcie bardzo dobra pogoda, mocna ekipa górska, super widoki i wiele fajnych osób na szlaku. To jest to co tygryski lubią najbardziej. No i wreszcie konkretna wysokość. Czarnohora to już ewidentnie góry a nie pagórki. Wieczorem przy kolacji trwają dywagacje na temat kolejnego dnia. Opinie są tak rozbieżne, że już nie wiadomo co tym myśleć. Jedni mówią, że szlak jest bardzo krótki, inni że to najdłuższa trasa na naszym wyjeździe. No cóż trzeba wypić po kilka bań na dobranoc i trochę odpocząć. Jutrzejszy dzień wszystko zweryfikuje…

Dzień 6

Rano niby nie pada, ale chmury zakrywają całe niebo. Znowu szału nie będzie. Początkowo mieliśmy jechać marszrutkami, ale ostatecznie pakujemy się do autokaru Grześka. Poruszamy się w pasie przygranicznym, więc na koniec musimy się wylegitymować paszportami pogranicznikom. Pytają nas gdzie idziemy. Odpowiadamy, że na Pochrebtynę i Babę Ludową. Kiwają z niedowierzaniem głowami i pytają czy to dwudniowa wyprawa. Nie znają naszych możliwości. Szybkie zakupy w małym sklepiku. Miejscowa kobiecina daje nam z Radkiem na próbę spory kawał wiejskiego sera. Obiecujemy jej kupić coś w drodze powrotnej. I tak ruszamy w trasę - w jednej ręce piwo w plastikowym kubku a w drugiej kawał białego sera. Przemierzamy dobrych kilka kilometrów błotnistą drogą z licznymi kałużami. Po drodze mało nie zdeptaliśmy padalca. Piwo skończone, ser zjedzony, teraz idzie się łatwiej. Wreszcie dochodzimy na obrzeża jakiejś wioski i robimy postój. Teraz rozpoczynamy podejście, przechodząc komuś przez jego prywatną posesję. U nas oczywiście taki temat trafiłaby do „Uwagi” albo „Sprawy dla reportera”, ale tutaj nikt z tego powodu nie robi żadnego problemu. Tutaj wszystko jest prostsze – tak jak wspomniana wcześniej przeze mnie służba zdrowia. Podejście w lesie całkiem ostre i dosyć długie. To prawdziwa próba sił, ale grupa jest mocna i nie ma tu outsiderów. Krótki odpoczynek na polance a właściwie czas na scalenie grupy i idziemy dalej. Teraz już bardziej płasko. Grupa się rozciąga. Końcówka na Pochrebtynę taka nijaka właściwie bez szlaku przez niezliczone pola borówek. Osiągamy szczyt, który mierzy 1605 m n.p.m. Nie ma w tej górze nic szczególnego. Gdyby nie przynależność do Korony Beskidów pewnie pies z kulawą nogą by się tu nie wybrał. Tutaj następuje podział grupy – część wraca tą samą trasą, a bodajże 12 osób decyduje się zdobyć kolejny nijaki szczyt pn. Baba Ludowa. Jestem w tej drugiej ekipie. Nie lubię deptać tych samych ścieżek. Czujemy w nogach, że to będzie łącznie jakieś 30 km, ale raz na czas wzmacniamy się domaszną. Niepostrzeżenie wchodzimy na wierzchołek Baby Ludowej, którego pewnie nawet byśmy nie zauważyli gdyby nie tabliczka. Nie mogę powiedzieć by ta góra mną wstrząsnęła. Cytując tekst z Misia „z twarzy podobna zupełnie do nikogo”. Ale była góra, więc ją zdobyliśmy i chwała nam za to. Robimy grupowe zdjęcie i rozpoczynamy długi i mozolny proces schodzenia. Kawał drogi to był, ale Jasiu czuwał byśmy się nie pogubili. Widoki miejscami całkiem przyzwoite. Nie powiem abym się bardzo zmartwił kiedy zobaczyłem wreszcie ostatni mostek i nasz zielony autokar. I tak się zakończył aspekt górski na tym wyjeździe. Wieczorem oczywiście ostatnia impreza. Nie żałowaliśmy sobie. Czekał nas już tylko powrót i zwiedzanie Halicza. Nasi gospodarze, którzy nie zasługują na choćby jedno cieplejsze słowo zadbali o to by jeszcze na koniec podnieść nam ciśnienie. Otóż przy ostatnim śniadaniu wszystkim kawoszom skrzętnie wyliczyli należność za wszystkie wypite filiżanki kawy na tym wyjeździe. Potem jeszcze była wnikliwa kontrola pokojów czy aby coś nie zginęło ze szczególnym uwzględnieniem takich ścierek pełniących tu funkcję ręczników. No rozpacz. A później jakby nigdy nic chętnie pozowali z nami do zdjęć – co więcej chcieli z nas chyba zrobić reklamówkę tego pseudo pensjonatu. Mam nadzieję, że nikt się nie nabierze.

Dzień 7
a licząc od dnia wyjazdu to właściwie 8

Rano dostaliśmy do zjedzenia potrawkę z królika – no szał. Pakujemy bety i już mamy wyjeżdżać na drogę a tu… niemożliwe. Kładą asfalt. No trzeba mieć pecha bo takie zdarzenia ma tu chyba miejsce raz na kilkadziesiąt lat. Chcąc, nie chcąc trzeba było odwiedzić pobliski sklep. Wreszcie jedziemy. Nie mamy złudzeń, że przed nami długie godziny w autokarze. Po drodze zwiedzamy Halicz – miasto historyczne. Obecnie jednak liczące raptem kilka tysięcy mieszkańców, ale całkiem przyjemne, choć budowla szumnie nazywana „zamkiem” nieco rozczarowuje. Widać, że miasto lata świetności ma za sobą, bo ciężko było nawet znaleźć bar, w którym można było coś zjeść. A jak się już udało, to albo go właśnie zamykali, albo jedzenia brakowało. Skończyło się na potężnych pieczonych nóżkach zmutowanych kurczaków w pobliskim sklepie. A potem już tylko jazda, jazda, jazda. Ostatecznie w domu byłem przed 3 w nocy, ale szkoda mi było urlopu, więc w piątek dzielnie zameldowałem się w pracy. Gdyby to nie był piątek to prosiłbym o urlop, ale wiadomo piątek, piąteczek, piątunio… usmiech (1 kB) .


Na minus nasza baza. Same pokoje jeszcze w miarę ok, w końcu żadnych cudów nie potrzebujemy, ale jedzenie było dramatyczne. Nawet podawane na śniadanie jajka były wyliczone co do sztuki. Kompletnie inny – nie znany nam świat. Żeby była jasność nie mam tu absolutnych żadnych zastrzeżeń do naszych organizatorów. Zawsze jest to swego rodzaju loteria – tak jak z pogodą. Ale generalnie było naprawdę ok. Bardzo lubię to towarzystwo. A nowe osoby (przynajmniej w zdecydowanej większości) również trzymały poziom. Była kupa śmiechuKilka słów podsumowania. Czy był to jakiś wybitny wyjazd górski ? Na pewno nie. O podium też by się nie otarł, ale było tu wiele pozytywnej energii. Z różnych powodów pojechała bardzo wyselekcjonowana i równa grupa. Nie było malkontentów, niedzielnych turystów i innych dziwolągów. Pojechali wyłącznie pasjonaci. Dodajmy, że Ukraina to nie są komercyjne góry, a chodzenie tam w takich warunkach jakie myśmy trafili wymaga sporego samozaparcia i oddania tej pasji. Tak więc na plus zdecydowanie towarzystwo, Pop Iwan w fajnych warunkach i domaszna po 6 zł i różnych niecodziennych pozytywnych sytuacji. Generalnie w tej grupie jest potencjał. Z kilkoma osobami spotkaliśmy się ponownie we wrześniu w Grecji, ale o tym już innym razem…

Góry mogą zastąpić wiele leków, ale żaden lek nie zastąpi gór.

Z pozdrowieniami Wojtek Krztoń

Linia
Kierownictwo wycieczki:
Eugeniusz Halo, Marek Prostacki
Linia
Relacja fotograficzna - Gluza Stanisław
Relacja fotograficzna - Eugeniusz Halo
Relacja fotograficzna - Wojtek Krztoń
Linia

copyright